wtorek, 30 grudnia 2008

Opowiadanie na koniec roku.

Miało być na koniec starego, a będzie na początek nowego roku.
Dlaczego? Po co? Dla kogo?... każda odpowiedź jest dobra.
Proszę otworzyć w nowej karcie to http://pl.youtube.com/watch?v=eCKzdFh_CQA i zagłębić się w opowiadanku:)

Był sobie derwisz, który czyniąc powinność swą (wirującym tańcem sławił Stwórcę) przemierzał świat.
Pewnego dnia, będący u kresu sił dotarł do wsi i zapytał o nocleg. Mieszkańcy wskazali mu domostwo szakira o imieniu Ten Który Nieustannie Dziękuje Bogu.
Szakir przyjął go z otwartymi ramionami, nakrarmił, napoił, dał ciepłą kołdrę do spania.
Derwisz zbierając się do drogi podziękował gospodarzowi, wychwalając jego bogactwo i dobre serce. Na co ten odpowiedział:
- Cała przyjemność po mojej stronie, kiedyś to i tak przeminie.
Zdziwił się derwisz ale zapamiętał te słowa i ruszył przed siebie.
Upłynęło trochę czasu, a droga znów doprowadziła go do wioski. Niestety domu szakira nie mógł odnaleźć. Znów zasięgnął języka u miejscowych. Okazało się, że przyszła powódź i zmiotła wszystkie dobra szakira Tego Który Nieustannie Dziękuje Bogu ale przyjął go pod swój dach sąsiad. Derwisz zapukał do jego drzwi. Zastał tam gospodarza i swego poprzedniego dobroczyńcę, któremu współczuł z całego serca. Ten odpowiedział:
- Nie martw się i to przeminie.
Kolejny raz derwisz sufi przemierzając świat trafił do wioski. Jakież było jego zdziwienie gdy okazało się, że szakir został beneficjentem wszystkich dóbr swojego sąsiada, który zmarł nie pozostawiając spadkobiercy. Widzę, że karta odwróciła się na dobre, powiedział derwisz do szakira. Tak ale i to przeminie- odparł szkir.
Minęło znów sporo czasu gdy derwisz dotarł do wioski, gdzie dowiedział się od miejscowych, że szkakir zmarł. Poszedł więc pochylić czoła nad grobem. Znalazł mogiłę i kamieniem nagrobnym, na którym zostało wyryte zdanie: Wszystko przeminie.
Pewnego dnia król ogłosił konkurs na wymyślenie czegoś, co sprawi, że będzie radosny gdy będzie mu źle i jednocześnie postawi na ziemi gdy będzie za bardzo rozradowany.
Wygrał derwisz, który ofiarował mu pierścień, na którym było wyryte zdanie: "To przeminie".

Teraz o muzyczce w tle. Pan, który się zwie Mercan Dede (niestety nie wiem, czy jest jakieś polskie tłumaczenie, np. Ten Który Nieustannie Gra Na Flecie Elektronicznym:) pochodzi z Turcji i jest słynny (tam i gdzieniegdzie w Świecie) z tego, że na jego koncertach występują prawdziwi derwisze z tańcem, symbolizującym harmonię z Bogiem poprzez ruch obrotowy (jak planety wokół Słońca). Skąd moja z nim znajomość? Z filmu "Życie jest muzyką" opowiadającym o życiu i muzyce (różnej i różnistej) w Istambule, widzianej i słyszanej uszami Niemca (z pochodzenia Turka) Faitha Akina. Pewien derwisz opowiada tam o symbolice ich stroju i tańcu. Niestety nie wyjaśnia skąd doniczka na głowie.

I to tak z początkiem Nowego Roku. Z braku mądrzejszych przemyśleń skandynawskich.
Pozdrówka Arleta&Freye.

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Urodziny.

Urodziny. I znowu minął rok. Życia mniej. Życia więcej o rok. A nad ranem mgła. A nad ranem mgła. Gasi diament łzy.
No i tak to Leszek Janerka napisał ładnie na urodziny, a ja skapliwie zaadaptowałam.
A kto nie zdążył z życzeniami- proszę ustawiać się w kolejeczkę:)
Wiem, że wszyscy pamiętają ale jeśli ktoś potrzebuje zanotować w wiecznym kalendarzu to dla porządku podaję: 28.12.1972. Ta data zmieniła losy ludzkości.
Czekamy na Nowy Rok, skończyły się Święta w wydaniu polskim na gruncie Szweckim. Na pytanie jak Szwedzi obchodzą Boże Narodzenie odpowiadam najszczerzej jak potrafię- nie wiem. Zostaliśmy podjęci typowymi potrawami polskimi. Niczego nie zabrakło. Przyjęcie było o najwyższym standardzie towarzyskim. Ola stanęła powyżej wysokości zadania i jakem Hiacynta byłam pod wrażeniem całości. Liczyłam na montignacowe menu, a tu, cytując reb(a?) Tewjego: TRADYSZYN!
Jedynie szyneczka z wbitą sosnową palemką ( patyk z koroną bibułową) miała upewnić nas, że jesteśmy poza Mateczką Ojczyzną.

Święta szybciutko przeleciały. Podróż długa, 16 godzin ciągłej jazdy z przerwami na siusiu albo Maca (Donaldziaka) albo dwa w jednym. Z różnic między oboma Królestwami na pierwszy plan rzuca się różnica w jakości dróg. Najgorszy odcinek drogi był najbliżej naszego domu. Nie dość, że ośnieżony to jeszcze śliski. Od Oslo do Karlskrony sama przyjemność. W Szwecji mijaliśmy kolejne zagrody Kathult czy Bullerbyn. Tak właśnie to wygląda: trzy albo cztery domy niedaleko siebie potem długo, długo nic i powtóreczka. Duże miasta są 3 albo 4 (to podobnie jak w Norwegii). Dookoła równina, żadnych wzniesień. Czasami mijaliśmy jezioro otoczone laskiem (niezawielkim), a większość nazw miejscowości przypomina nazwy mebli z Ikei. Sama Karlskrona jest miastem portowym, skomunikowanym z Gdynią. Ładne.
Wigilia, dwa dni Świąt i powrót do domu. Po drodze zgarnęliśmy w Oslo moją siostrę, która przyleciała w odwiedzinki. Chwila w stolicy upewniła mnie, że Laerdal jest właściwszym dla mnie miejscem do życia. Cisza i spokój okolicy, i nie to, że mam jakieś uprzedzenia wobec innych kolorów skóry ale jak to powiedział Kuba Wojewódzki: Murzynek Bambo w Afryce mieszka i jak tam mieszka to niech tam mieszka:) Zawsze dziwiłam się gościom, którzy wyjeżdżają bo im w rodzonym kraju nie odpowiada, a jak już znajdą się tam gdzie jest fajnie (w ich pojęciu) to zaczynają ustawiać resztę świata pod siebie i swoje zwyczaje. I to niestety z rączkami tylko do siebie. Tacy właśnie "Szwedzi" z kobitami w chustach parkują pod drzwiami muzeum, gdzie jest zakaz parkowania (bo przecież mogą nie znać międzynarodowych znaków drogowych:).
Ale jak wspomniałam nas to nie dotyczy (na razie).
Jeździmy sobie na łyżwach w oczekiwaniu Nowego Roku.
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta&Freye

środa, 24 grudnia 2008

Kochani!
Wszystkim, którzy nas czytają życzymy pięknych Świąt. Jesteśmy myślami blisko przy Was i prosimy o rewanż, też myślcie o nas ciepło.
... a w Nowym 2009 Roku WIELKICH MARZEN, jeśli znajdziecie odwagę aby je mieć, wtedy spełnią się same.
Pozdrawiamy i ściskamy cieplutko Arleta&Freye.

piątek, 19 grudnia 2008

Minęło pół roku.

Minęło pół roku i... wyszliśmy w końcu z pudeł! Przyjechały meble i zaczęła się akcja, oj działo się działo... Młotki, śrubokręty i takie tam były przez 3 dni wszędzie! Cała drużyna (śrubokręta) brała udział w zabawie. Kolejny raz wyszły różnice w stylu pracy. Oczywiście Kuba wszystko optymalizował, mierzył, zaznaczał, a ja typową dla mnie metodą- karate tłukłam młotkiem wszytko jak leci. W krytycznych momentach było: Marian, Marian zrób coś! Niestety dzieci odziedziczyły styl pracy po mamusi! Trudno było ogarnąć całość, zwłaszcza, że zacięcia młodzieży nie starczało na wiele a potem... nuuuuudyyyy! Jedynie jak trzeba je było odpalić do spania Tosia utyskiwała: A bo rodzice to mają dobrze mogą sobie skręcać meble do rana! Jutro (właściwie to dzisiaj) czeka nas pracowity dzień (poza wykończeniówką meblarską), będziemy tworzyć świąteczny nastrój (choinka, światełka, sklejanie domku z piernika, śnieżynki na szybie- z szablonów), piec ciasto figowe, pakować bety na wyjazd... Aha no i oczywiście- pakować ciasteczka dla tutejszych znajomych. Wieczorem ma być inspekcja salonu przy herbacie. Mają przyjść zaprzyjaźnieni Norwegowie. Nie mam pary aby obfotografować nowy entourage ale i do tego dojdzie jak tylko zbiorę siły. Nastrój świąteczny już dawno gości u nas. Dzięki wielkie wszystkim, którzy znajdują w tej gonitwie chwilę żeby wysłać maila, dzięki czemu mamy poczucie Waszej obecności u nas. To tak trochę jakbyśmy razem spędzali te Święta. Razem robili gwiazdy na choinki, piekli pierniki, skręcali meble, słuchali radia... Każdy znak od Was jest teraz na wagę złota. Nie ukrywam, że tęskni nam się...
Kończę aby nie wpaść w niefajny nastrój.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

wtorek, 16 grudnia 2008

Kasza dla krasnoludków.



Wyróżnia się tutaj następujące postaci krasnoludków: Szef- czyli święty Mikołaj (Julenisse), krasnale w czerwonych czapkach (chłopcy-nisseguter i dziewczynki- nissejenter, z odstającymi uszkami), krasnale w niebieskich czapkach blaafjell (czyt. blofjel) też płci obojga w różnym wieku, te mieszkają w Niebieskich Górach. Stara tradycja podaje, że te czerwone mają być nakarmione na święta kaszą bo inaczej robią się złośliwe jak trole i dokuczają ludziom przez cały rok (dopóki nie dostaną kaszy). Dziś w przedszkolu był kaszo-festyn. Dzieci miały przyjść w czerwonych czapkach. W trakcie zajęć na powietrzu przyszedł Julenisse z workiem prezentów i wraz z krasnoludko-przedszkolakami zasiadł do biesiady. Na pytanie jak smkowała kasza, Tosia z Sonią zgodnie odpowiedziały:Błeeee! Mimo małopolitycznej odpowiedzi prezenty z wora dostały (tradycyjnie słodycze).

Dla wszystkich zainteresowanych warsztatami ciasteczkowymi, odpowiadam; skończyłam z piekarnikiem, teraz nadszedł moment dekoracji. Chcę czy nie- pomagają mi dzieci z dużym entuzjazmem (a im większy entuzjazm tym więcej posypek na podłodze, MM-sów w buziach, lukru na podłodze, czekolady na ręcznikach...) ale co zrobić, Święta są dla wszystkich i ponoć na tym też polega ich atmosfera:) Jednocześnie przypomina mi się dedykacja w jednej z książek Ephraima Kischona; "książkę tę dedykuję mojej żonie i dziękuję za jej cenne rady i uwagi ,bez których książka ta powstałaby dwa razy szybciej".

W czasie tego słodkiego szaleństwa masa krytyczna została osiągnięta, co oznacza, że na sam ich widok dostaję odruchu wymiotnego. Ale jeszcze tylko skleimy karmelem domek z piernika i koniec!!! Do następnego roku, kiedy to tradycyjnie obiecam sobie: w tym roku tylko 3 rodzaje i basta! Niestety zauważyłam, że portki mi się w praniu zbiegły i nie chcą rozejść. A jeszcze niedawno powtarzałam za Grzegorzem Halamą: Co mi mogą zrobić takie małe ciasteczka?
Jak się zbiorę w sobie to ustawię je do fotografii zbiorowej i... sami zobaczycie!
Kuba zaproponował abym w ciągu dnia pyknęła fotę na dworze bez flesza. Na co ja, że nie zwariowałam do tego stopnia aby latać z aparatem i ciastkami na dwór. A jaka jest różnica w szaleństwie fotografowania żarcia w domu czy na zewnątrz? Zaripostował mój najlepszy z mężów?
Uwieczniłam swój trud (jak przystało na demona obróbki termicznej, musiałam się pochwalić to jasne) aby innym na coś się to zdało (przepisy wrzuciłam do Wielkiego Żarcia) zdjęcia pomysłów na dekoracje czy fajny upominek świąteczny...
I tak odliczamy dni do Świąt w Szwecji.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

sobota, 13 grudnia 2008

I ty możesz zostać Indianinem.

Dziś 13 grudnia czyli czyli dzień św. Łucji, z dużą atencją czczony tutaj. Wczoraj grupa Tosi w rytualnych strojach (białe koszule, takich jak do spania albo coś co je przypomina, w naszym wydaniu był to szpitalna bluza. Cóż tak krawiec kraje...), srebrnych wiankach (ze srebrnego łańcucha na choinkę) i elektrycznymi świeczkami wyruszyła do domu dla staruszków z występem i ciasteczkami świętej Łucji (lussekatter, w wolnym tłumaczeniu- wszawe kotki, lus-wesz, katter-koty). W trakcie instalacji światło-dźwięk zaśpiewano pieśń o Świętej i inne bożonarodzeniowe kawałki, a potem dziadkowie zostali poczęstowani drożdżowymi wypiekami. Stachu w szkole też takowe wytwarzał, przyniósł do domu, a w roli konsumujących dziadków wystąpiliśmy- my, rodzice. Tosia z Sonią wykonały stosowny balecik w białych rajstopkach i ze świeczkami, przy zgaszonym świetle na tle kominka. Dla fanów skandynawskich klimatów- stosowny filmik:http://pl.youtube.com/watch?v=pcFrgiq7oww&feature=related
Z moich spostrzeżeń wynika, że dużą wagę przykłada się tu do światła. Mnóstwo tu świeczek, latarenek, pochodni, światełek w oknach. W każdym domu pali się raczej więcej punktowych świateł niż jedno ostre, sufitowe. Podczas pochodu świętej Łucji, szefowa ma na głowie wieniec ze świeczek (często prawdziwych) a reszta niesie światło w rękach. Atrybutami świętej z Syrakuz jest światło świecy albo oczy na tacy. Kto nie zna historii niech nadstawi uszu: Była sobie dziewczyna z dobrego, mieszczańskiego domu na Sycylii (jeszcze przed nastaniem mafii bo koło 300 roku), którą osierocił był tatuś, a mamusia zapadła na ciężką chorobę. Lucia modliła się o zdrowie dla rodzicielki, składając w ofierze śluby czystości. Mamusia wyzdrowiała i za czas jakiś zaczęła ją swatać z młodzieńcem z równie zacnego rodu. Córka wierna ślubom odmówiła zamążpójścia, co doprowadziło do niedoszłego narzeczonego do niegodziwości. Doniósł do stosownych władz, że dziewczyna jest chrześcijanką. Wydano na nią wyrok prac przymusowych w domu publicznym. Na wieść o tym Lucia wydłubała sobie oczy. Ostatecznie musiano dobić biedaczkę. Taka to smutna historia męczennicy Łucji, która podzieliła los i innych średniowiecznych bohaterów w imię idei.
A co ma wspólnego z tytułem posta? Otóż dzisiaj byliśmy na kolejnej już wycieczce zorganizowanej przez tutejszą grupę turystyczną dla dzieci. Na zaproszeniu było napisane (oprócz tradycyjnych danych logistycznych), że każdy będzie mógł ściąć choinkę, napić się glogu i poczęstować pierniczkami. Co do bufetu mieliśmy jasność, trochę z tą choinką jakby nie bardzo ale ponoć podróże kształcą. Spacerek bardzo przyjemny. Tradycyjnie dotarliśmy spóźnieni (kupowaliśmy łyżwy i po drodze spotkaliśmy mamę Staszka koleżanki, która bardzo zapragnęła spędzić dzień z namiżanka nie mama!). Ale dotarliśmy w końcu na miejsce, cały pochód przed nami wyruszył punktualnie jak było ustalone. W sumie przetarte szlaki też są coś warte:) Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że owszem; I ty możesz zostać Indianinem (znaczy się dać choinie po nogach toporkiem albo piłą) ale za odpowiednia opłatą (to co mieliśmy w kieszeni nie było dość odpowiednie, mimo niewygórowanej ceny iglaków). Swoją drogą bardzo ładne świerki i jodły. Jutro jesteśmy umówieni z panem i śmigniemy tam rańcem.
Tyle na dziś.
Aha i jeszcze coś na deser. Tu jest link do takiego programu, który był dawany w tutejszej telewizji parę lat temu pod tytułem Typisk norsk (Typowo norweskie) a traktował o języku, komunikacji i takich tam. Zachęcam do obejrzenia samej czołówki. Rzeczywiście jest to norweskość w pigułce: http://www1.nrk.no/nett-tv/klipp/35483
Pa. Arleta&Freye.

wtorek, 9 grudnia 2008

Ciasteczkomania.







Dzisiaj było tak jak wyżej. Kruche ślimaczki o smaku kawowym (ciemny zwój z kawy rozpuszczalnej i kakao) i bakaliowe. Już chyba cały asortyment wypieczony. Teraz pora na roboty wykończeniowe. Sklejenie domku z piernika, ozdabianie i takie tam...
No i oczywiście czekam na foremki piernikowe z Polski bo bez nich cała robota (i radocha) na nic!
Drobne wypieki są tutejszą specjalnością. Każdy ma jakieś swoje, bardziej lub mniej tajemne przepisy. Zdążyliśmy już powymieniać smaki.
Z innych tradycji (przedszkolnych) byłam dziś na śniadaniu u Tosi w grupie. Panie przygotowały szwedzki stół dla dzieci i rodziców. Bardzo przyjemne doświadczenie, gorące bułeczki i kawusia, którą przygotował ktoś inny:) Kolejny raz zadawałam szyku, wylansowana na odświętnie. Teraz przynajmniej nie było dużego zaskoczenia (dla mnie), wśród dresowatych rodziców. Tosia również pięknie się zaprezentowała w brązowej sukni w kwiaty. Niestety zdjęć nie będzie bo zapomniałam wziąć aparatu (w końcu godzina 8 rano to tutaj środek nocy).
Musicie uwierzyć na słowo, że wstydu przed Ryśkiem nie było.
Dla tych co nie łapią hasła z Ryśkiem śpieszę z opowiedzeniem dowcipu, z którego pochodzi rodzinny już cytat. Nie wiem czy dzieci są dobrze zorientowane ale również stosują tę frazę.

Pewien mężczyzna podejrzewał żonę o niewierność, po tym jak w chwili uniesienia wyszeptała: Och Rysiek... Rysiek? Jaki Rysiek? Przecież ja jestem Janek! Tak więc, jak to w dowcipach bywa wybrał się w rzekomą delegację (czyli ukrył w szafie i czekał na rozwój wydarzeń). Niedługo musiał czekać gdy usłyszał dzwonek do drzwi. Przez dziurkę od klucza w szafie zobaczył niesamowicie przystojnego faceta z bukietem róż, który został wręczony żonie. Ta zaprosiła Ryśka do stołu. Ciągle wzdychała; och Rysiek! W trakcie eleganckiej kolacji Rysiek odebrał kilka telefonów w różnych europejskich językach. No złoto chłopak! Po uczcie wylądowali (jak to w dowcipach) w sypialni. Po grze wstępnej żona zaczyna się rozbierać... Na co nieszczęśnik w szafie: Booożeee! Jaki wstyd przed Ryśkiem.
No i tak to życiu bywa. Najważniejsze aby nie było wstydu przed Ryśkiem!
Tyle na dziś.
Pozdrawiamy cieplutko. Arleta&Freye.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Adwent (ciąg dalszy).































Z tygodniowym opóźnieniem będzie o adwentowej lekcji u Staszka w szkole. W nastrojowej klasie (półmrok i wszędzie ustawione małe świeczki) sączyła się muzyczka w podobnym klimacie. Dzieci siedziały w kręgu i rozmawiały z panią o adwencie. Potem przyszła kolej na zapalenie pierwszej (z 4, czyli tyle ile jest tygodni do świąt) świeczki. Dyżurna Catrine wylosowała szczęśliwca, którym okazał się być Staszek i to on dokonał zapłonu. Potem Svein Kristian zapalił inną w kształcie róży. Cały wystrój był w kolorze fioletowym. Następnie pani czytała historię o Zosi, do której trafiła dziewczynka-krasnoludek (oczywiście świąteczna). A na koniec, główna atrakcja: kolejny wylosowany szczęśliwiec otwierał pierwszy prezent z kalendarza adwentowego, wykonanego przez dzieci. Najpierw miały przynieść niedrogie przedmioty, pięknie zapakowane, a potem wieszały je na ścianie. Codziennie któreś z nich losuje prezent. Oczywiście śpiewy też były.Bardzo udana imprezka. Zwłaszcza to odliczanie dni do Świąt.
A w piątek były warsztaty bożonarodzeniowe i mamusie (albo tatusie czy też babcie) pomagały szyć dzieciom Mikołaje z filcu. Właściwie instytucja Mikołaja jest tu nieznana, ci brodaci goście w czerwonych uniformach są nazwani bożonarodzeniowymi krasnalami (obu płci). Tak też w noc mikołajkową tylko do polskich dzieci przychodzi Mikołaj:) A jak sobie Staszek poradził możecie sami ocenić. Ciągle krzyczał; mama nie pomagaj, nie pchaj łap!
Nistety (jak mawia Stachu) było to silniejsze ode mnie. Ale dumna z syna jestem, a on zadowolony z przygotowań świątecznych. Upiekł na zajęciach SFU ciasteczka czekoladowe, które przyniósł we własnoręcznie wymalowanym słoiku, cały uchachany, że sam to zrobił...
U Tosi głównie na warsztacie są ozdoby choinkowe, takie plecione do połowy serduszka (co je tylko Kuba umie zrobić), gwiazdki, główki julenisse (krasnali)... No i przepraszam- dzieciarnia ozdabiała domek z piernika (MM-sami).
Jutro u Tosi w przedszkolu śniadanie dla rodziców (taki julebord w wydaniu mini:).
I tak czas leci, a Święta za chwilę.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Adwent#

czwartek, 4 grudnia 2008

Warsztaty ciasteczkowe.



Dziś zainaugurowałam otwarcie warsztatu ciasteczkowego. Paaaaraaammm! Wszyscy dotychczasowi beneficjenci bożonarodzeniowch wypieków wiedzą o co chodzi. I nie to nawet, że jestem wielką entuzjastką smaku ale sama czynność jest bardzo przyjemna. Wprowadzanie nastroju Świąt zapachem pierników czy czekolady...Potem lukrowanie, ozdabianie, kolejka do oblizywania narzędzi pracy:) Nawet nie wiedziałam, że jestem taką maniaczką zbierania pomysłów na wzorki do ozdabiania. Wyciągnęłam pękający w szwach segregator z przepisami, książkę o pierniczkach, nowe gazetki... i poczułam się jak taka nakręcana zabawka . Ten właśnie moment na chwilę przed puszczeniem kluczyka gdy sprężyna jest maksymalnie zakręcona. Teraz zakasać rękawy i do dzieła! Zaczęłam tradycyjnie od tych z mąki orzechowej (pierniczków), zaraz na drugi ogień pójdzie nowy przepis z norweskiej gazety o winie i jedzeniu (pod takim właśnie tytułem: Vin og mat). Bardzo fajna gazetka, porównywalna z naszą, Kuchnią. Ładne, przemawiające do wyobraźni zdjęcia. Zobaczcie to np.: http://www.matvin.no/article.php?articleID=36&BMFRONT=05669d14c5982af029cd1c4bf4a931d
Na dole jest pdf. do wzorków z piernika. Jak się okazało w ramach akcji przeprowadzka zostawiłam wszystkie foremki piernikowe w Krzeszowicach. Fatalny błąd! Trzeba będzie nadrabiać fantazją.
Wczoraj (znaczy się w piątek) byliśmy na imprezce zwanej julebordet, zorganizowanej dla gawiedzi ze szpitala. Bawiło się bagatelka 150 osób! Taka przedświąteczna tradycja wspólnego biesiadowania. Na początku, jak na Norwegię przystało -szwedzki stół. Dania gorące, typowe dla wieczerzy wigilijnej: żeberka, pinekjott (baranina gotowana na sosnowych drewienkach), kiełbasa pieczona, mielońce (0 nieznanej mi dotychczas konsystencji, takie trochę watowate), kapusta kwaśna (nie mylić z kiszoną, zupełnie tu nieznaną) w odmianie białej i czerwonej, purre z brukwi (chyba) i do tego sosy (obowiązkowy brązowy). Trochę przedawkowałam z mięskami więc na ryby i owoce morza tylko sobie popatrzyłam. A było na co! Kącik deserowy... no właśnie tu nie za bardzo wiem jak nazwać swoje uczucia. Złe, na pewno nie! W inny wzorek niż u nas. Dużo puddingów (takie gęste budynio-galaretki z foremki) z rozmaitymi sosami, ciasta (takie sobie, słodkie), no i tutejsza specjalność- krem ryżowy z różowym sosem. Anatomicznie jest to ugotowany na słodko ryż, wymieszany z bitą śmietaną i polany sosem (malinowym, wiśniowym...) lekko zagęszczonym mąką ziemniaczaną. Niezłe.
W sumie norweska kuchnia zyskuje przy bliższym poznaniu. W trakcie obżarstwa było: Cała sala śpiewa z nami... Dostaliśmy przy wejściu śpiewniko-ściągawki. Co jakiś czas szefowa komitetu organizacyjnego socjalizowała resztę towarzystwa opowiadaniem dowcipów (całe szczęście, niektóre były dokładną kalką naszych polskich inaczej nic bym nie rozumiała) i podawaniem tonacji poszczególnych songów (w większości o tematyce ludowo-medycznej, co na jedno wychodzi). Potem rozpoczął się kabareton, w wykonaniu dwu gości. Chyba nawet śmieszne to było bo sala zarykiwała się ze śmiechu, a ja głównie czyniłam spostrzeżenia natury socjologicznej... tym razem ni cholery nie byłam w stanie zrozumieć. Albo twardy dialekt albo dowcipy odnośne do lokalnych konfliktów. Po części artystycznej- potańcówa. Zaczęliśmy podawać tyły... aż zostaliśmy wciągnięci do pokoju 303 (całość miała miejsce w hotelu, zwykle nieczynnym w tej porze roku, leżącym nad samym fiordem), gdzie było źródełko:
Będąc kierowcą nie mogłam niestety dołączyć się do tego seansu spirytystycznego. Druga próba ulotnienia się wypadła pomyślnie. I niedługo po rozpoczęciu nowego dnia trafiliśmy do łóżek.
Całe towarzystwo bawiło się nieźle. Bariera językowa trochę przeszkadzała, niestety!
Za to cała sobota minęła dość pracowicie, skręciłam 6 krzeseł z Ikei, wykonałam z przepisu wspomniana wigilijne żeberka (u nas zostały by nazwane boczkiem). Wyszły jak trzeba! Skóra chrupiąca, jak w opisie (ponoć do tradycji należy siedząc przy wigilijnym stole wspominać kruchość skóry z poprzednich lat i porównywać ją z obecną:)
Wygląda to mniej więcej tak (jak w gazecie):
I to tyle na dziś (które w opisie rozciągnęło się na dni kilka).
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

niedziela, 30 listopada 2008

Adwent.

To znowu ja, Jarząbek. Dla tych, którzy czekali na wyznania mojego męża prośba o chwilę wyrozumiałości... Zbiera myśli. A co u nas: uprzejmie donoszę wszystkim zainteresowanym, że w kwestii przyjmowania gości zrobiliśmy pewien postęp, mianowicie: wczoraj byliśmy w Ikei (Bergen) i złożyliśmy stosowne zamówienie, na realizację którego oczekujemy 17 grudnia (świeżutka dostawa, prosto ze Szwecji). Nasze auto wyglądało dokładnie jak z reklamy Ikei, zapakowany na maksa, bagażnik ten w środku i ten na dachu. Podróż bagatelka, 3 godziny w jedną stronę z jęczącymi z nudów dziećmi. Człowiek jest w stanie dać każde pieniądze, aby historia nie powtórzyła się. Całe szczęście mieliśmy w garści gotowy spis zakupów. W innym wypadku skończyłoby się to totalnym rozstrojem nerwowym wszystkich. O zaginięciu dzieci w sklepie nie będę wspominać, zwłaszcza, że one same nawet się nie zorientowały. Rzeczywiście wyczerpujący dzień zaliczyliśmy ale owocny. Pozytywnym wzmocnieniem były krajobrazy okolicy Voss, gdzie Norwegia przypominała do złudzenia Narnię. Czapy śniegu na drzewach po jednej stronie drogi a po drugiej fiord. Doceniliśmy też błogosławieństwo tuneli, które są normalnie zmorą Staszka. Dzięki nim ostatni odcinek drogi (śliski jak cholera) mieliśmy w miarę bezpieczny. Wracaliśmy nocą po oblodzonej drodze. Udało się zamówić wszystko co zaplanowaliśmy. My to znaczy: ja ustaliłam na czym nam zależy, kuzynka Kuby pięknie zaprojektowała a Kuba machnął ręką i wyciągnął kartę. Po metamorfozie salonu załączę stosowną dokumentację fotograficzną, z cyklu przed... i po...

Dziś pierwsza niedziela adwentu. Byliśmy w tutejszym kościele na mszy, po której każdy z palącą się pochodnią (nawet Tosia) przemaszerował na tutejszy rynek. Kto zgadnie w kogo przeistoczył się Staszek jak dostał do ręki miecz z żywym ogniem? Ku naszemu przerażeniu cały pochód (całe Laerdal?) łącznie z dzieciakami, które przyswoiły sposób lokomocji na 2 kończynach dolnych, niósł ogień. Lokalna prasa nie doniesie raczej o przypadkach samospalenia, wszystko przebiegło OK.
Na miejscu stała choinka, którą podświetlono ku uciesze zebranej gawiedzi, lampkami (nie pochodniami) i zaczęła się imprezka. Dzieci ganiały- jak to dzieci, starsze (ode mnie) panie wykonały balecik w niebieskich polarach (temperatura na zewnątrz raczej nie rozpieszczała), taki taniec synchroniczny, bardzo popularny na końcu ubiegłego stulecia, w boysbandach. Zapytałam męża, czy widzi swoją żonę w towarzystwie koleżanek: N., G. i J.F. na krzeszowickim rynku? Taaa! Odpowiedział i się zadumał. A na koniec lokalna orkiestra dęta wykonała krótką wiązankę, norweskich melodii bożonarodzeniowych. W międzyczasie bożonarodzeniowe krasnale (instytucja Mikołaj jest tu nieznana) rozdały wszystkim dzieciom torebeczki ze słodyczami (i mandarynką!) w środku. Klasa dziesiąta w ramach zbiórki kasy na wycieczkę do Anglii serwowała za drobną opłatą gofry i glog (napój niewyskokowy, o smaku i zapachu koli wymieszanej z przyprawą do piernika, niegazowany, uzyskuje się go przez wymieszanie soku jabłkowego, gotowego koncentratu glogu do dostania w polskiej Ikei, i dodaniu do tego rodzynek i pokrojonych migdałów). Zanim osiągnęliśmy temperaturę otoczenia wróciliśmy do domu, zgarniając po drodze kumpli Staszka. Imprezka rozkręciła się na dobre. Po pizzy dzieci zostały zapakowane z kombinezony zimowe i wydane rodzicom.
I tak minęła kolejna niedziela.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

piątek, 21 listopada 2008

Szarlotka.


Ostatnio moją świadomością (i podświadomością) zawładnęła szarlotka. A zaczęło się tak: weszłam na Wielkie żarcie i... zobaczyłam niesamowite zdjęcie http://www.gotowanie.wkl.pl/index.php Wtedy mnie opętało. Przejrzałam wszystkie ponad 400 przepisów i wybrałam jeden z nich. Wprawdzie nie była idealnie taka sama ale też niezła (foto powyżej). Zagadnęłam autorkę czy aby zdjęcie nie jest podrasowane w fotoshopie. Okazuje się, że z reala.

Teraz z niecierpliwością oczekuję na serię piernikową na WŻ. Sama złożyłam stosowne zamówienie na przyprawę piernikową z Polski i otwieram przedświąteczne warsztaty ciasteczkowe. Tutaj wydaje się, że każdy Norweg jest zobowiązany do posiadania na Święta domku z piernika. Wszędzie można dostać takowy w różnym stanie, od stanu surowego (gotowe do wałkowania ciasto w plastikowym pudełeczku, foremki na ściany, okna...), poprzez gotowe elewacje (upieczone ściany w zestawie z masą do połączenia i ozdobami) alb stan pod klucz, czyli gotowy domek, upieczony i ozdobiony, prawie wszystkie na jeden wzorek (MM-sami). Oczywiście nabyłam zestaw foremek a ciasto będzie standardowe: http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis38715.html. Dla tych co nie znają historii przepisu (a Ci co znają jeszcze raz posłuchają:) wersja skrócona. Dawno, dawno temu jak jeszcze wychodził dodatek do Gazety Wyborczej (przed Dużym Formatem) był w nim kącik kulinarny Kingi Błaszczyk Wójcickiej, która miała super przepisy. Głównie wegetariańskie. Zajmowała się wytwarzaniem i rozdawaniem jedzenia w ruchu Hare Krishna. Przed Świętami był taki odcinek z samymi ciasteczkami, który został wycięty i starannie przechowywany przeze mnie jako relikwia rodzinna. Pewnego dnia... okazało się, że uległ anihilacji. Domyślam się, że został wypożyczony w dobre ręce i nie wrócił. Mam nadzieję, że chociaż ten który został właścicielem należycie docenił i robi fajne ciasteczka. Na złość okazało się, że nikt w rodzinie nie ma przepisu na pierniczki bo co roku dzwonili do mnie i dyktowałam. Miałam do wyboru albo zepsute Boże Narodzenie albo zapukać do Wyborczej (gdzie już dawno, dawno nie było autorki). Zdecydowałam się na to drugie i jakież było moje zdziwienie jak dostałam szczęśliwą odpowiedź, że skontaktowali się z p. Kingą i ta przekierowała mnie na jakąś magiczną stronę gdzie znalazłam wszystko co chciałam. Przy okazji przypomniałam sobie, że obiecałam komuś (niejednemu) fantastyczny przepis na piernik z prosektorium. Oto on http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis38737.html.

Dlaczego z prosektorium? Zostałam poczęstowana przez babeczki pracujące w prosektorium naszego szpitala i doznałam reminiscencji jak Proust po magdalence. Mam nadzieję, że historia z blogiem nie będzie paralelno-konwergentnym doświadczeniem w porównaniu z "W poszukiwaniu straconego czasu":) Wracając do wątku głównego smak piernika jest niesamowity, powrót do dzieciństwa (kto dziś pamięta jak smakował piernik kasztelański?) a nawet do Staropolski. W zależności od stopnia ubicia białek uzyskuje się konstrukcję bardziej lub mniej zwartą, w zależności od upodobania. Osobiście wolę bardziej twardy.
Raport z warsztatów wnet.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

środa, 19 listopada 2008

Minął piąty miesiąc.





Tak było dzisiaj. Chmury przypływały do nas i odpływały. Można było wyjść z domu i wejść prosto w jedną z nich. Dzięki temu samolot Kuby nie wylądował w Sogndal tylko na jakimś świńskim południu i bidaczek musiał autobusem- widmo się tułać.

Dziś minął piąty miesiąc naszego pobytu. Z wiadomości bieżących: siedzimy z Tosią (z zapalonym, prawym uchem) w domu, Kuba wraca z ciągu naukowych wojaży (najpierw w Bergen potem w Sztokholmie), Stachu pojechał do szkoły rowerem. Dawno tego nie robił, odkąd mamy auto rzadko pedałujemy, chlubnym wyjątkiem jest oczywiście Kuba, dzięki naszej zasłudze- pozbawienia go samochodu. W obstawie Staszka jechała ciocia Patrycja, która zajmuje się dziećmi w przedszkolu, a mieszka kilka domów dalej. Pierworodny musiał przysięgać na brodę proroka, ze nie wydrze sam... "wiem, wiem nie mogę jechać sam bo gdyby zobaczyli to mogłabyś dostać ochrzan w szkole" Takie mam mądre dziecko. Ostatnio, kilka dni temu szykowaliśmy się do snu i poleciłam mu zmówić pacierz. Na co odpowiedział, ze już to zrobił w myślach. Kiedy zapytałam? No jak oglądałem katalog lego! W sumie żaden czas na rozmowę z Panem Bogiem nie jest zły ale żeby oglądając zestawy z Gwiezdnych Wojen i planując atak?!?

Wczoraj zaczęłam kurs norweskiego i potrafię już powiedzieć; nazywam się... mieszkam... pochodzę z...:))) Poza mną i Patrycją innej ekipy z Polski nie ma za to głównie Łotysze, budujący dachy, Czeszki pielęgniarki (i chłopak jednej z nich), starsza pani z Białorusi. Mam nadzieję, ze trochę się tempo rozkręci.

Z ostatnich wieści odnośnie mojej przyszłej pracy to jest posada po pani doktor, która odchodzi w styczniu z sąsiedniej gminy. Wieść gminna niesie, że wskutek konfliktu z tamtejszym burmistrzem. Nie jestem do końca przekonana, ze mój wielki czas nadchodzi. Nie czuję się jeszcze zbyt pewnie w komunikacji. Kuba zdecydowanie mówi nie! Wiązałoby się to z większymi obowiązkami domowymi dla niego. On też jeszcze nie osiągnął komfortu psychicznego w pracy. Co prawda jest doceniany i permanentnie szkolony... jako następca swojego szefa w dziedzinie gastroenterologii i ekstra szpenia od udarów (słonecznych za kołem podbiegunowym- jak dodaje mój teść) ale to melodia 2 lat. Mam nadzieję, ze do tego czasu zdążę wystartować z moją robotą. Chyba, ze pochłonie mnie zupełnie coś innego... Anioły ze szmatek (właśnie zostałam zarażona Tildą czyli taką panią, która zajmuje się robieniem ładnych rzeczy ze szmatek. Jest Norweżką a nazywa się Tone Finnager. A z resztą co będę gadać, sami zobaczcie: http://tildaddict.wordpress.com/), otworzę własną cukiernię, popadnę w alkoholizm... możliwości jest wiele;

I na koniec sensacja na miarę występu Joli Rutowicz w grudniowym CKM-ie. Zgodnie z życzeniem czytelników (czytelniczek) w jednym z kolejnych odcinków bloga wystąpi jako autor... Jakub Frey. Parammmm! Zdaję sobie sprawę, że moje tu wypociny w porównaniu z Siódmą pieczęcią są raczej głupkowate ale mam nadzieję, ze po wpisie Kuby ktoś jeszcze będzie chciał mnie czytać.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

piątek, 14 listopada 2008

Wycieczka do orlego gniazda.

Wycieczka do orlego gniazda była zorganizowana przez taki tutejszy pttk dla dzieci. Oczywiście poziom poniżej klasyfikowanego (jak dla kogo?!?). W niedzielę rano tak wiało, że łeb chciało urwać. Liczyłam po cichu, że idea umrze śmiercią naturalną. A tu Staszek zadecydował, że on musi na wycieczkę bo chce zobaczyć orła (chyba orła cień?). Co było robić spakowałam towarzystwo w bryczkę i ruszyliśmy do punktu zbiórki. Instrukcja była prosta... nie możesz nie trafić, droga prosta, szkoła w Ljosne jest przy drodze i są to duże, czerwone budynki... Jedziemy do Ljosne- szkoły ani widu ani słychu. Minęliśmy Ljosne... dalej to samo. Zarządziłam pełne zawrócenie. Po drodze komórkuję do Kuby i co się okazało, że szkoła w Ljosne jest 3 km za Ljosne. Może mieszkańcom przeszkadzałyby hałasujące dzieci dlatego wolą dostarczać je parę kilometrów za rodzinną wieś? Aha i te czerwone budynki okazały się w realu żóte. W sumie dotarliśmy dzięki Olavovi (tata Egila) spóźnieni, skróconą trasą (dojechaliśmy bliżej autem) i nie wydarliśmy do orlego gniazda ale załapaliśmy się na ogniska pod skałami, dobrze rozpalone, takie czekające na nas. Wyciągnęliśmy kiełbaski, termos. Staszek zastrugał prawdziwą finką patyki do pieczenia kiełbasy. Bardzo był z tego dumny, a ja zadowolona, że wszystkie palce zostały na miejscu bo manewry narzędziem ostrym odbyło się poza moim wzrokiem. Za każdym razem z ciekawością obserwujemy sprzęt do obcowania z naturą. Rzeczywiście Norwedzy baaaardzo dużo czasu spędzają na dworze, bez względu na pogodę (ponoć nie ma złej pogody tylko złe ubranie). Nasze ulubione podkładki pod tyłek,ze składanej pianki stanowią standardowe wyposażenie plecaka wyprawowego. Mała rzecz a cieszy. Często dostajemy takie gazetki z gadżetami dla rybaków i myśliwych. Do tej pory traktowałam to jako spam... I to był błąd! W ostatnią środę wypożyczyłam z biblioteki książkę kucharską z przepisami typowo norweskimi. Autor we wstępie wspomina swój początek kulinarnej przygody od prezentu, który dostał od brata na bierzmowanie.
Był to zestaw garnków turystycznych (taki kocher)... Jeśli chodzi o kuchnię norweską to... wnet!
Będą przepisy! Mówiąc o przysmakach kuchni norweskiej użyłabym sarkazmu ale coś postaram się stiuningować aby nadawało się na nasze podniebienie. Najkrócej gdybym miała scharakteryzować smak to byłby słono-słodki, z zapachem ryby, ziemniakami, kapustą... Desery nie do przyjęcia dla mnie. No może w chwili dużego załamania psychicznego.
Tyle na dziś. Aha to co ma na głowie Tosia jest tutejszym wynalazkiem. Taka rura, do połowy w hallo kitty, a druga część z polaru. Można to nosić na co najmniej sześć sposobów (czapka po zawiązaniu końca albo wywinięciu, opaska, rura na głowie i szyi...) Musiałam jakoś to wytłumaczyć abyśmy nie zostali posądzeni o przejście na muzułmanizm:)
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/121108#

poniedziałek, 3 listopada 2008

Wycieczka w niedzielę.

To miała być taka niewielka, popołudniowa-jak piszą w tutejszym przewodniku- wycieczka. Na miarę naszych możliwości (czyt. możliwości naszych dzieci). Oznaczona jednym butem (w skali 1-5). Rzecz miała miejsce w Aurland czyli zaraz za najdłuższym tunelem świata. Dotarliśmy autem, tu gdzie Staszek z Tosią rzucają kaczki do wody, a Kuba obczytuje co się da (o wybrzeżu norweskim, o technice łowienia ryb, nazwy ryb, co to jest skumbria bez tomaty (Scomber scombrus -makrela atlantycka i takie tam jeszcze). Potem trzeba było się trochę wspiąć. No a wiadomo; jak się człowiek trochę zmęczy to trzeba zrobić postój na piknik... Cała trasa wiodła górą, wzdłuż fiordu. W połowie drogi Tosia dostała rozstroju nerwowego i powiedziała, że dalej nie idzie za to Staszek wręcz odwrotnie, że nie wraca tą samą drogą tylko idzie dalej. Podzieliliśmy się na sekcje i każda swoją trasą zeszła w dół. Pozbieraliśmy po drodze trochę patyków do nadziania kiełbasy pieczonej na ognisku. Ognisko zrobimy dziś przed domem bo nas wczoraj ciemności zastały.
A na obiad czekała cała masa gołąbków w sosie pomidorowym. Tu znów dywersja tylko w odwrotną stronę. Staszek odmówił jedzenia tego świństwa a Tosia przeciwnie.
Zastanawiające jest to, że dzieciarnia docenia tylko żarcie typu industrial. Żadne tam mamusine obiadki tylko pizza, fryty czy hamburgery. O tym, że prawdziwego piernika (tego z przepisu z prosektorium) nawet do pyska nie wezmą- nie wspomnę. Ale co tam -kiszę kapustę w wiadrze, robię biały ser z 7 litrów mleka, celem teleportacji polskich smaków i przeszczepienia ich na tutejszy grunt. Okazuje się, że biały ser (w naszym rozumieniu) to oni nawet znają ale jako produkt wyjściowy do żółtego. Kupuje się w aptece podpuszczkę i dodaje do mleka celem szybkiego ścięcia, a potem dają taki ser do jakiejś skarpety na kilka miesięcy i po tym czasie zachwycają się tym co wyszło. My tyle czasu nie mamy jemy zaraz po. Od autochtonów dowiedzieliśmy się o filozofii mleczarstwa norweskiego. Mianowicie wypas bydła dojnego ma miejsce w górach gdzie trudno przetrzymywać świeże mleko albo dźwigać litrami na dół, dlatego produkcja idzie od początku. A sama podpuszczka (ta co się ją kupuje w aptece) jest przydatna do trawienia mleka, którym żywi się owce bo te same nie potrafią. Ciekawe jaką teorię mają do innych specyfików dostawalnych w aptece, z których można zmontować zestaw mały destylator? No bo przecież nie pędzą! Bo to nielegalne:)))
Ta apteka to ciekawe miejsce na zakupy. Poza lekami i wyżej wymienionymi można tu nabyć różne odblaskowe maskotki, kamizelki, paski (każdy Norweg musi odblaskiwać ile się da jak jest ciemno, starsi ludzie noszą takie światełka odblaskowe przymocowane sznurkami do kieszeni. Jak jest jasno trzymają je w kieszeni, a jak jest potrzeba wypuszczają na zewnątrz i tak idą z dyndającymi na kurtce albo płaszczu). I to będzie tyle na dziś.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
Tradycyjnie zaproszenie do galerii: http://picasaweb.google.pl/arletafrey/021108#

niedziela, 2 listopada 2008

Wycieczka w sobotę.


Tak wygląda zamrożone Lærdal. Na termometrze było wczoraj minus 4. A cała wycieczka jest tu:http://picasaweb.google.pl/arletafrey/01listopada08#
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

czwartek, 30 października 2008

Pierwsze przymrozki.



No i doczekaliśmy pierwszego skrobania auta. Właściwie skrobać nie było czego z auta stojącego pod wiatą. Pierwszy minus pod zerem stał się faktem! A co autochtoni na to? Ano- na to jak na lato: po odwiezieniu dzieciarni do szkoły pojechałam na pocztę. Nie wiem czy opowiadałam o poczcie? Znacie? To posłuchajcie. Urząd pocztowy mieści się w jednym z dwóch supermarketów i jest obsługiwany przez ten sam personel. Pierwszy raz czekając pod... no właśnie nie okienkiem, przy takiej stelażo-konstrukcji, zastanawiałam się jakby zainteresować kogoś z obsługi moją skromną osobą ale nie wiedziałam kogo. W pewnym momencie zauważyła mnie pani wykładająca sałatę na stoisku warzywnym i przyszła. Załatwiła co trzeba i z powrotem w regały, do sałaty. Wracając do wątku głównego (zima a zachowania ludności tubylczej), parkuję auto pod sklepo- pocztą i... widzę faceta na ulicy w podkoszulku z krótkim rękawem! Brrr, do tej pory na wspomnienie włosy jeżą mi się wszędzie. Łebki w szkole też sobie niewiele z mrozu robią! Każda przerwa na dworze oczywiście. Przedszkolaki nie zostają w tyle. Co prawda gilosy z nosów im zamarzają, a do budynku nie wejdą. Dziś panie zwróciły uwagę, ze dzieci (niektóre) przyodziały juz bubblejakke, czyli kombinezony zimowe. Do tej pory obowiązywał sort jesienny czyli nieprzemakalne kurtki w zestawie z portkami na szelkach i do tego gumiaczki. Słowo zestaw oznacza to właśnie dokładnie. Jak dzieci wyskakują z tego błotnego odlewu przedszkolaka to nawet kalosze są połączne (gumkami od nogawek portek idącymi pod podeszwą buta). W razie wielkiego ubłocenia delikwent staje na kratce ściekowej (w przedsionku przedszkola) i jest spłukiwany szlaufem. Jeśli przy okazji zamoczył ubrania to są wkładane do suszary przypominającej lodówkę z rurkami w środku). O przedszkolu i o praktycznych patentach w nim -następnym razem, ze stosowną dokumentacją fotograficzną.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

niedziela, 19 października 2008

Jesień przyszła, rady na to nie ma.

Kolejny raz Norwegia zaskoczyła mnie. Nastawiałam się na dżdżystą, ciemną i paskudną jesień, a tu proszę Państwa zmysł wzroku jest bombardowany z każdej strony (przypominam; jesteśmy otoczeni zewsząd górami). Nawet nie widziałam, że kolor żółty może mieć tyle odcieni. Jak czerwony to tylko w wersji ognistej, zielony?- limonka albo bożonarodzeniowa choinka... Na szczytach leży śnieg i to wcale niemało. Mam wrażenie, że jest zimniej niż w Polsce. Rano 5-7 stopni, w ciągu dnia maksymalnie kilkanaście. Co prawda auta jeszcze nie skrobaliśmy ale dopiero teraz czuć różnicę klimatyczną. Ze słońcem podobnie jak u nas (znaczy się w Polsce). Ciemno robi się koło siódmej wieczorem.


Dziś minęła leniwa niedziela. Kuba miał dyżur pod telefonem więc większych wypraw nie planowaliśmy. Po obiedzie pojechaliśmy rowerami pod szkołę z zestawem do debala (po polsku palanta), którego fascynatem został Staszek. Tam spotkał jeszcze dwu kumpli z klasy (w hali był turniej piłki ręcznej) i drużyna zmontowała się sama. Czterech graczy (łącznie z Kubą) to już coś! W pewnym momencie najstarszy z ekipy poprosił o wyjaśnienie jakiegoś niuansu regulaminowego i... pierwszym, który płynnie po norwesku zaczął mu wyjaśniać był....Staszek!
Do tej pory nie miałam okazji słyszeć jak zasuwa ale szczęka mi opadła z wrażenia.
W ostatnim tygodniu zaliczyli z Tosią po jednej imprezce urodzinowej tutejszych kumpli. Bardzo fajnie pomyślane. Dzieci dostają zaproszenie z danymi logistycznymi (data, miejsce i czas trwania akcji oraz telefon kontaktowy do rodziców- czyt. organizatorów). W umówionym czasie dostarcza się imprezowicza pod wskazany adres i pozostawia bez asysty rodziców. Najczęściej czas imprezki to 2 godziny. W tym czasie jest standardowo- tort ze świeczkami i jakieś inne coś (np. czekoladowe mufinki) i konkurencje z drobnymi nagrodami (słodyczami), które dzieciaki dostają do domu. Staszek przyniósł papierową torebkę z napisem Staś, z łakociami i papierowymi parasolkami, takimi do drinków. To był dopiero hit! O ustalonej godzinie rodzice stawiają się pokwitować odbiór własnej progenitury, która z balonikiem albo rozwijaną tutką-gwizdkiem w zębach opowiada co było. Potem w aucie tradycyjny podział łupów, tradycyjnie niesprawiedliwy ("ooooo nieee, dlaczego ona (on) ma zawsze więcej czekoladek ode mnie?"). W sumie bez alkoholu tez można się bawić... ale po co się męczyć :)))
Kolejny raz doświadczam, że luźniejsze podejście do życia to tutaj chleb powszedni. Nikt nie bije się o "Złotą patelnię" w zawodach kulinarnych. Dzieci mają spotkać się w celu zabawy a nie żarcia! Taka mamusia jubilata obskakuje tylko młodzież i wszyscy są zadowoleni.
To takie moje przemyślenia pana Henia.
Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.

poniedziałek, 13 października 2008

Ja Odra, ja Odra. Jak mnie słychać?

To ja Jarząbek! Znów nadaję na wesołej norweskiej fali. Długo mnie tu nie było i nawet miałam zamiar ulotnić się niczym opary eteru aleeee... aleeee... aleeee...będąc w Polsce okazało się, ze ktoś to czyta! Naprawdę!!! Mało tego, nawet się podoba. Bóg zapłać za dobre słowa i za wieeeelką energię, którą przywiozłam z powrotem. Zastanawiam się, czy nie skończę jak Koziołek Matołek, co się po szerokim tułał świecie aby dojść do Pacanowa. Na razie nie planujemy szybkiego powrotu. Dalej asymilujemy się. Nawet Staszek (stawiał najtwardszy opór na początku) stwierdził, że chciałby mieszkać w Polsce ale też chciałby tutaj trochę zostać! Przywieźliśmy w walizkach kawałki Polski- na poprawę nastroju. Zakochałam się w Lao Che i dla wszystkich ode mnie Hydropiekłowstąpienie; http://profile.myspace.com/index.cfm?fuseaction=user.viewprofile&friendid=412950318

Inne płytki to Brzechwa dla dzieci, a dla starych (znaczy się starej;) Czesław, Mama Mia. No i w końcu hity muzyki klasycznej dla erudytów (właściwie jednego). Standardowo literatura motywacyjna. O wódce i kiełbasie nie wspomnę.
Szybko przeleciały 3 tygodnie. W ostatnim dotarł Kuba z dziećmi.
Baaardzo dziękujemy za wsparcie wszystkim, którzy znaleźli dla nas czas. Niestety nie zdążyliśmy zobaczyć się ze wszystkimi, z którymi planowaliśmy. Sorki! Ale nie ma tego złego, następnym razem będą pierwsi w karneciku spotkań. Miałam w planie pozdrowić wszystkich Krewnych i Znajomych Królika z imienia i nazwiska jednak głupio by wyszło gdybym kogoś pominęła. Dlatego każdy, kto poczuwa się, że do niego piszę niech będzie pozdrowiony i pozdrowi jeszcze 5 innych gości... od nas! Myślimy o Was ciepło wiedząc, że jesteście. Może na starość robię się sentymentalna ale doceniam jako najwyższą wartość "manie" rodziny, przyjaciół, znajomych...
Zwłaszcza takich jak my mamy! A co!
Trzymajcie się cieplutko.
Arleta&Freye.
PS. Następnym razem będzie raport norweski.

czwartek, 11 września 2008

No i jest!



Nowe (stare) dziecko w domu czyli dotarło auto. Taka mała radość z dużych możliwości. A jeśli chodzi o możliwości to oglądaliśmy dzisiaj działki, które szpital ma do sprzedania swoim pracownikom na korzystnych warunkach. Trochę jesteśmy zaintrygowani delikatnym naciskiem (niedługi czas do namysłu). Wiąże się to z podjęciem wiążących decyzji na dalszą przyszłość. Spodobała nam się szczególnie jedna z nich położona na stoku powyżej szpitala (dużym plusem jest słońce goszczące tu dłużej niż w pozostałej części miasta). Tuż obok spływającej z gór rzeki.
Poza śliczną okolicą przyrodniczą sąsiednie domy też znacznie atrakcyjniejsze od tych, które widzimy przez okna i znacznie młodsi mieszkańcy.
Co do decyzji, zrobimy tak jak zrobiłaby to Scarlett O'Hara. Po prostu prześpimy się z tym problemem.
Po przespaniu też niewiele mądrości nam przybyło.

Wczoraj Tosia była z przedszkolem w gospodarstwie rolnym (u pani przedszkolanki) gdzie oglądali wykopki. Wprawdzie ziemniaków nie jedli ale za to maliny z krzaka i placki z pieca. Karmili króliczki trawą i bawili się z pieskiem . Ogólnie bardzo przyjemna wycieczka. A dziś gotowali zupę z warzywek, które obierały i kroiły dzieci. Potem dostali ją do zjedzenia na lancz i to było niefajne jak powiedziała Tosia. Staszek w końcu doczekał się gry Indiana Jones lego, którą kupiliśmy jeszcze w Polsce przed wyjazdem i już po 3 miesiącach dotarła do właściciela;) Niesamowicie wkręcił się. Zresztą znał ją w kawałkach z youtoube i niewiele scen jest nowością.
Dalej zaciąga po tutejszemu. Dla niezorientowanych http://www.kabarety.tworzymyhistorie.pl/568_hlynur_skandynawski_romans.php

A dla wszystkich ojców (i niektórych matek);http://www.kabarety.tworzymyhistorie.pl/1356_kmn_telefon.php

Linka do gotowania nie będzie bo były ruskie i drożdżówy czyli klasyka gatunku.

Pozdrawiamy cieplutko. Freye&Co.


poniedziałek, 8 września 2008

Kolejny weekend.


Niestety kończy się lato. Wprawdzie cieplutko dalej ale dzień już krótszy- rano słońce później wstaje tak przed dziewiątą jest fajnie jasno, pełne słońce widać zza gór między 10 a 11. Wieczorem ciemno przed 21 (to informacje dla kolekcjonerów planujących przyjazd w odwiedziny). Wczoraj wybraliśmy się na wycieczkę za dom, tyle że po drugiej stronie niż ostatnio. Dzieci były zachwycone bo było dość stromo i w ramach atrakcji na trasie przymocowane do skał liny ułatwiające schodzenie. Nie ukrywam, że momentami trochę adrenaliny było. Zwłaszcza na kawałku gdzie trzeba było przejść po wielkich głazach, zupełnie porośniętych mchem (nie widać było szczelin między nimi) a Staszek stwierdził, że prawie jak w Indianie Jones! Dotarliśmy prawie do wierzchołka a tam!? Ławeczka do podziwiania widoków. Usiedliśmy zgodnie z sugestią i podziwiali widok na Laerdal z góry, zagryzając krakersami i popijając malinową herbatą. Było fantastycznie! O dziwo dzieci nie marudziły, że nie idą dalej. Wręcz odwrotnie, wszystko im się podobało. Do tej pory nie byliśmy wyczynowcami w temacie turystyki pieszej czy rowerowej ale jak widać rozwijamy skrzydła. Dużo obiecujemy sobie po dotarciu auta (kupione w ubiegłym tygodniu, jutro pan z salonu ma dostarczyć do domu). Aha jest to kilkuletni subaru forester ("jak wielki wpływ ma moc na słabe umysły!") tak jak B. przykazał.
No i wtedy sobie pozwiedzamy! Mam nadzieję, że nie tylko sklepy;)
Jeśli chodzi o sklepy- nie będę się powtarzać (nowego w Laerdal nie otworzyli )ale... jak będę w Polsce (20-27 września do wiadomości tych, którzy chcą mnie zaprosić:) to pierwsze moje kroki skieruję tam gdzie dają dobrą golonkę! I nic mnie przed tym nie powstrzyma!!!
Jedną z tutejszych ciekawostek dropsa jest zakład usług fotograficznych (tylko zdjęcia paszportowe) mieszczący się w sklepie z ubraniami dla dzieci. Nasza koleżanka potrzebowała do karty bankomatowej (będącej jednocześnie dowodem tożsamości) fotki. Autochtoni skierowali ją pod ww wymieniony adres. Ta przyszła i powiedziała grzecznie o co chodzi. Pani powiedziała, że świetnie! Już się nią zajmie tylko ma klientkę w przymierzalni. A. cały czas się rozglądała za kabiną i niczego nie wypatrzyła. W końcu przebieralnia się zwolniła i właścicielka interesu odsłoniła w pełni kotarę, wyciągnęła zainstalowany w ścianie sprzęt, zamieniający przymierzalnię w studio fotograficzne. I za kilka minut zdjęcia były gotowe! Wot tiochnika, 007 by się nie powstydził!
No i jeszcze brak białego sera nam doskwiera. Wymyślamy różne erzace ale to nie do końca to samo. Największym dotychczasowym oszukaństwem był sernik z jogurtów. Swoją drogą smak idealnie puszystego i lekkiego sernika. Polecam bo roboty niewiele. http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis28984.html

Pozdrawiamy cieplutko, dla naszych wiernych fanów adres do galerii z wczorajszej wycieczki:


Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.

piątek, 29 sierpnia 2008

Blognoweli norweskiej ciąg dalszy.

Wychodzimy na prostą. Dzień zaczyna mieć swój rytm. Co dziwniejsze, jest to niemalże kalka życia typowej norweskiej rodziny Dahl, z podręcznika dla obcokrajowców. Sporo więcej czasu poświęca się tu rodzinie. Właściwie w całości byłam do tej pory podporządkowana reszcie Freyów.
Zakładałam to z góry, jeszcze przed wyjazdem. Po pierwszym stresie komunikacyjnym językowo zaczynam się rozkręcać i mam wrażenie, że nie jest najgorzej. Kurs norweskiego zaczyna się w mieście oddalonym od nas o najdłuższy tunel świata (24.5km). Zajęcia mają być raz w tygodniu i trwać 2 godziny (18-20). Od podstaw. Obawiam się "jak powiedział mężczyzna ugryziony przez psa w nogę, która była sztuczna- mnie to nie dotyczy". Uważam że, podstawy mam za sobą.
Nie wiem czy Norwegowie mają to samo zdanie? Z drugiej strony komunikacja polega na dobrych chęciach obu stron i tego w tym przypadku nie brakuje:)
Wczoraj byłam w szkole na spotkaniu rodziców z klasy Staszka. Nie jest to wywiadówką bo ta ma miejsce wtedy gdy rodzic spotyka się solo z nauczycielem i rozmawiają o dziecku. Wracając do wątku głównego; w ubiegłym tygodniu zostałam poproszona przez klassenkontakt(a) o zrobienia ciasta na spotkanie rodziców. Jedząc jabłko, niemalże się udławiłam z wrażenia gdyż dokładnie taką rozmowę przerabiałam w czytance. Lars Bo (Lasz Bu) dzwoni do jednej z mam i prosi dokładnie tymi samymi słowami co Olav (ojciec Egila, uważni czytelnicy pewnie łapią o kogo chodzi). Zgodziłam się z entuzjazmem (wiedziałam, że tak trzeba z czytanki:) i upiekłam ciasto gruszkowo-czekoladowe (http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis2816.html ), które zdobyło duży aplauz. Nie wiem czy tak miało być zgodnie z instrukcją bo czytanka nie donosi. Spotkanie bardzo luźniutkie, jak całe życie tutaj!
Miałam okazję do wylansowania się, więc wykorzystałam. Pełny makijaż, buty na wysokim obcasie (o mało się nie zabiłam wchodząc i zsiadając z rowera), torebka... no i tak siedziałam obok mamuś i tatusiów w porozciąganych dresach i adidasach. Spodziewałam się tego ale powzięłam twardą decyzję dbania o image! Niestey wygląd nie jest tu czymś o co się zabiega. Siedzieliśmy przy stolikach w grupach przyjacielskich. To znaczy przez trzy miesiące jesteśmy przypisani rodzinami do Egilów i rodziny Pera aby nawiązać bliższy kontakt i bardziej się zaprzyjaźnić. W listopadzie rodzina Stasia organizuje spotakania towarzyskie. Mogą to być przyjątka z zabawą w domu, piknik czy wyparawa w góry w czasie weekendu. Pomysł wydaje się fajny. Mam tylko nadzieję, że nie skończy się to stwierdzeniem Staszka (po wizycie kolegi, który nie dorównywał grze w star wars wujkowi Januszowi); tylko nie zamawiajcie mi go więcej!
Pani wychowawczyni streściła o czym dzieci będą się uczyły w tym roku. Pokazała podręczniki, które zostają w szkole a dzieci noszą w tornistrze tylko te, w których mają do odrobienia pracę domową (jedną do nauki literek, drugą do matematyki), przedstawiła stronę internetową szkoły i w niej klasy.http://laerdalsoyri.skule.no/ Jest tam między innymi rozkład zajęć na bieżący tydzień, rozpisanymi zadanymi pracami domowymi (dzięki czemu wiemy co dzieci mają robić w domu) i aktualne wiadomości. W ubiegłym tygodniu było napisane, że na pierwszą lekcję na powietrzu uczniowie mają przynieść kiełbaski, które będą piekły nad ogniskiem podczas wycieczki.
Potem rodzice dostali nożyczki i wycinali jakieś kwadraciki do nauki matematyki. W międzczasie barek samoobsługowy, można było się częstować kawą, herbatą (przyniesionymi w dzbankach termosach z domu przez rodziców) ciastami (trzy różne). Ten pomysł uważam za genialny. Dostaliśmy w garść kartki ze streszczonymi tematami i tak w przyjaznej atmosferze rozstaliśmy się przed godziną dwudziestą.
A dziś rano dorwała mnie przed przedszkolem jedna z mamuś i pozachwycała się ciastem. Przyznacie sami, gdzie mi lepiej być może?! Zdecydowanie wprawiła mnie w dobry nastrój na resztę dnia. Jak mawia Kuba: I świnka wejdzie na drzewo gdy ją chwalą! Ze mną nie jest inaczej.
Tyle na dziś. Pozdrawiamy cieplutko; Arleta&Freye.

piątek, 22 sierpnia 2008

Początek "roków"- szkolnych i przedszkolnych.

No i wystartowaliśmy. 18 sierpnia o godzinie 11- Stachu zaczął swoją norweską przygodę ze szkołą. Poszedł do drugiej klasy (w Polsce zacząłby pierwszą). Poszliśmy z nim całą familią: ojcowie, stryjowie, rodzeństwo w linii prostej i krzywej oraz Sonia (koleżanka Tosi). Panie bardzo przyjemne, nie robiły problemu z zagęszczania tłumu w klasie na pierwszej lekcji.
Po przywitaniu dzieci po wakacjach, przedstawieniu Staszka, paru słowach o książkach- dzieci czytały z tablicy napisane imiona a potem rysowały co chciały... i o dziwo Stasiu nie narysował żadnych militariów ani Indianego Jonesa tylko dom w którym mieszkamy z przylegającym sąsiadów, nasze rowery i auto nie nasze.
Potem zdjęcie pamiątkowe klasy na boisku i wróciliśmy do domu.
Następnego dnia Tosia była pierwszy dzień w przedszkolu. Tym razem obyło się bez oficjalnego powitania. Po prostu dzieci przyszły i zaczęły się bawić. Na drugi dzień jedna z pięciu pań wychowawczyń wzięła mnie do pokoju zwierzeń i wypytała mnie o wszystkie szczegóły z życia Tosi począwszy od od okresu embrionalnego.
Rano jeździmy rowerami we trójkę ze Staszkiem, który ma codziennie zajęcia od 9 do 13.30. Przed przedszkolem rozdzielamy się (szkoła jest naprzeciwko przedszkola). Zostaję z Tosią tak długo póki łaskawie nie zezwoli mi oddalić się. Dziś nie było Sonii więc Tosia przeżyła mały kryzysik, że będzie musiała być sama z niemówiącymi po polsku. Panie mówiły, że nie było źle ale chodziła smutna. Nie było mnie raptem 2 godziny. Jeśli chodzi o same zajęcia obojga dzieci to są bardzo zadowolone jednak bariera językowa trochę odbiera entuzjazmu obojgu. Sprawiają wrażenie lekko przestraszonych i zawstydzonych. U Stacha jednak wygląda to lepiej. On sam jakoś próbuje się dogadywać i dzieci w klasie mają trochę inne nastawienie do niego.
W przedszkolu jak w neandertalu prawo silniejszego. Na pytanie czy dziewczyny będą bawić się z Tosią jedna odpowiedziała prosto -nie! Całe szczęście ma ona wsparcie w Sonii, która chodzi już ponad miesiąc do przedszkola, jest w starszej grupie i umie się stawiać okoniem tam gdzie w grę wchodzą rozwiązania siłowe (walka o rowerki np.).
Po tygodniu w szkole synuś nie odmówił współpracy wręcz odwrotnie jest zadowolony ze wszystkich zajęć, głównie tych na powietrzu. Został wielkim entuzjastą gry w palanta i przerw śniadaniowych, na których dostają mleko w kartonach (250ml). Od przyszłego tygodnia będą przerwy owocowe, sponsorowane przez szkołę. Za mleko płacimy ale jest na miejscu, nie trzeba więc nosić w plecaku. Obiadów nie ma ani w szkole ani przedszkolu, jedynie lunsj w południe. Tak to jest pomyślane aby dzieci mogły jeść obiad z rodzicami w domu.
Z fajnych pomysłów szkolnych jest lekcja na powietrzu, jeden dzień w tygodniu (tu wtorki) dzieci idą na wycieczki piesze i tam poznają przyrodę, okolicę, liczą ptaki, czytają napisy, uczą się o ruchu drogowym...Nie ma znaczenia jaka jest pogoda. Mają mieć w szkole dyżurne ubranie przeciwdeszczowe i zapasowe suche oraz kalosze.
W poniedziałki mają podczas lekcji pływanie na basenie (w budynku szkoły).
I to tak w skrócie o początku drogi edukacji naszych dzieci w Norge.
Pozdrawiamy cieplutko
Freye&Co.

wtorek, 12 sierpnia 2008

Takie sobie dyrdymały.

Kawa capucciono z gęstą pianką, tort czekoladowy (tak, tak ten sam... mmm...) i Tracey Thorn! To taka alegoria mojego nieba. Małe kawałeczki nieba, które łapię w tak zwanym międzyczasie.
Mija niedługo 2 miesiąc naszego pobytu. Największe postępy w norweskim poczynił Staszek.
Od końca ubiegłego tygodnia chodzi na zajęcia "świetlicowe" w szkole. Na początku chodziliśmy razem z Tosią, potem odprowadzałyśmy go aby się "odwstydził" a dziś proszę bardzo- został sam na cały dzień i bardzo mu się podobało. Dużo atrakcji na dworze, hali sportowej i rzeczonej świetlicy. W tamtym tygodniu męczył Kubę aby zaprosił Egila do nas. Na co Kuba -sam zadzwoń. I tak tez się stało. Wziął Stachu słuchawkę, gdzie wpisany jest numer telefonu do Egilów, napykał co trzeba, coś tam pogadał, na koniec rzucił- U ko! (ok po norwesku). Po czym zakomunikował, że kolega przyjdzie o 10 (nie było inaczej). Az prosi się anegdota opowiedziana przez ojca Kuby o profesorze (z uczelni rodziców), który zapragnął bratać się z wiejskim folklorem i naturą. Wybrał się za miasto, uciął kawałek brzozy (czy innego kijaszka), wystrugał piszczałeczkę i zaczął wygrywać melodyjki. Autochton przyglądający się całemu misterium, skwitował to dosadnie- "Samorodek pie...y"
Przez następne 3 dni będziemy mieć na wychowaniu Thora (czyt. Tura),najmłodszego brata Egila, który jeszcze roku nie skończył i został nazwany pieszczotliwie przez Tosię, małym Turkiem. Od poniedziałku zaczyna "chodzić" do przedszkola a jego rodzice zaczęli pracę i nie bardzo mieli pomysł co z małym zrobić więc... Nasza progenitura też startuje od przyszłego tygodnia. Staszek w poniedziałek, Tosia we wtorek.
W przyszłym tygodniu przyjmujemy też pierwszych polskich gości (co prawda mieszkających w Szwecji).
To tyle na dziś o wpuszczaniu korzeni.
Pozdrawiamy cieplutko.
Freye&Co.
PS. Jeśli ktoś by pytał o narzędzie łamiące wszelkie bariery narodowe to w czołówce stawiam tort czekoladowy (http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis1693.html)

środa, 6 sierpnia 2008

Borgund Stavkyrkje.

Weekendowych wycieczek ciąg dalszy...


W niedzielę zaplanowaliśmy dojazd do Borgund, obejrzenie najsłynniejszego w Norwegii kościoła zbudowanego z drewna a potem przejście "niedzielną trasą" z dziećmi.

Początek przebiegł zgodnie z planem. Dotarliśmy drogą historyczną (biegnącą równolegle do drogi głównej) na miejsce. Mijaliśmy po drodze liczne stoiska samoobsługowe oferujące czereśnie (po norwesku moreller), maliny i o dziwo- jeszcze truskawki. Ciekawostką dropsa jest forma płacenia za zakupy. Bierze się plastkiowe pudełeczko z owocami a należność wrzuca do stojącego słoika. Wieczorem przyjeżdża właściciel i kasuje całość. Ciekawe czy u nas (w Polsce) słoiki by się ostały?

Na miejscu (w Borgund) w baraczku mieszczącym wystawę związaną z kościołem, kawiarnię i pamiątkarnię- wystartowaliśmy. Ekspozycja niewielka ale bardzo fajna. Chodziło się w kółko otoczone drewnem. W środku koła mała salka gdzie można było zasiąść na czterech stojących centralnie ławach wysłanych owczymi skórami i obejrzeć pokaz klimatycznych slajdów związanych z kościołami belkowymi (ciekawe ujęcia detali). Wszystko to w sączącej się muzyce Jana Garbarka. Na belkach przy wejściu jakiś zaszyfrowany pismem runicznym tekst.




Runy czyli litery alfabetu zwanego futharkiem (od pierwszych znaków) albo znaki magiczne składają się z pionowych i skośnych linii. Powstały na bazie alfabetu łacińskiego, w zamyśle miały być ryte na drzewach lub w kamieniach. Aby uniknąć błędów związanych z występowaniem naturalnych pęknięć struktury drewna nie występują nacięcia poziome. Mój najlepszy z mężów, odczuwając niedosyt języków obcych nabył stosowną literaturę, którą teraz wrzuca na swój twardy dysk (ten wewnątrz czaszki) i tylko czekać jak pójdą do apteki pierwsze recepty wyryte na korze... Do tej pory panie farmaceutki zachwycają się jego pięknym pismem;)

A według mitologii nordyckiej runy dostali ludzie od Odyna (szefa wszystkich nordyckich bogów), który z kolei aby posiąść światłość i tajemnicę run przebił własny bok włócznią i dał powiesić na skale, gdzie po 9 dniach doznał olśnienia. Po czym wyrył na wszystkich dostępnych kijaszkach magiczne litery, następnie je zestrugał i wymieszał z miodem i dał do wypicia ludziom.


To był pierwszy wątek mitologii nordyckiej w blogu. Następnym razem będzie o Freii i Freyu, niezłych rozpustnikach. Zastanawiam się jak tu się sprzedaje te historie dzieciom?


No dobra, miało być coś o najstarszym belkowym kościele, liczącym 800 lat. Nieźle się trzyma!



Przypomniała mi się historia ze szpitala w Chrzanowie, gdzie trafiła stuletnia pacjentka z powodu zaparcia. Jak ją skomplementowałam, ze dobrze się trzyma jak na swój wiek, usłyszałam w odpowiedzi : "Pani tyz!"






Ścieżka spacerowa okazała się być stosowna do możliwości naszych dzieci.








Po powrocie do domu Kuba miał niedosyt wrażeń (dlaczego Kubę ominął spacer?), zapakował siebie i Staszka w piankowe kombinezony i pojechali pływać w fiordzie.


Aha i wspomnę jeszcze, że w końcu staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami norweskich peseli i karty podatkowej. Już po przeszło miesiącu.
Jeśli miałabym określić moje samopoczucie to porównałabym je do Hana Solo odmrożonego z karbonitu. Powoli napięcie opada. Zaczęłam coś tam gadać, kombinując jak tylko potrafię. Nie jestem genialnym Kubą więc na początku mogę kaleczyć norweski. A co mi tam!
Tyle na dziś. Pozdrawiamy cieplutko.
Freye&Co.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/3sierpnia08?authkey=hezrqPPGjsQ

A jeśli chodzi o urodzino-imieniny Kuby; to urodziny miał wczoraj, imieniny dzisiaj :)

niedziela, 3 sierpnia 2008

Nie pytajcie co ja widziałam!

Witamy nowych czytających, szczególnie pozdrawiamy Łódź :)

W sobotę wybraliśmy się na zakupy do Voss, oddalonego od nas koło 100km (i minęliśmy po drodze ze sto tuneli, w tym najdłuższy na świecie 24.5 km). Start był w sklepie sportowym, gdzie mierzyliśmy (niektórzy z nas ale nie powiem kto) różne rzeczy, głównie sort przeciwdeszczowy. Z reklamówkami w ręku docieramy do drugiego centrum handlowego a tu goni za nami zadowolony pan w średnim wieku z jakimiś czerwonymi, łudząco przypominającymi nasze paszporty książeczkami i pyta czy to nasze? Ja pokręciłam przecząco głową (bo niby skąd nasze paszporty miały się tu wziąć?) na co ktoś kto mierzył w sportowym sklepie (nadal nie ujawnię personaliów) zrobił minę... hmm!?! tu nawet mi brakuje określenia. Fakt, że wyglądał jakby mu nadnercza wzięły nadgodziny. Po wylewnych podziękowaniach kontynuowaliśmy wydawanie pieniędzy. W międzyczasie Staszek zdążył się zapodziać w następnym sklepie sportowym (gdzie był zajęty chodzeniem na przyrządzie, takim jak są w fitness clubach), Tosia ściągnęła połowę wystawy z półek. W każdym razie; po czymś czego nie znoszę (czyt. zakupach) i obiadku u Chińczyka ustaliliśmy dalszy plan. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w centrum raftingu i Kuba z Jackiem (kolegą z oddziału) dowiedzą się co, gdzie, kiedy, z kim i za ile...


Tak też się stało. Zatrzymaliśmy się na parkingu, chłopaki wyszli z auta kiedy to zauważyłam bardzo fajną okolicę do sfotografowania. Zaklęłam dzieci aby siedziały w aucie a ja szybciutko napykam zdjęcia i jestem z powrotem. Myk, myk za Kubą i Jackiem... Pierwsze zdjęcie pyk!





Kolejne pyk!





Gdzieś zniknęli mi chłopaki ale co tam lecę niżej z wycelowanym aparatem, zdziwił mnie tylko dym idący bokiem od domku... i!?!... Tu scena jak w głupiej, amerykańskiej komedii. Wpadam w środek męskiej sauny gdzie bywalcy siedzą jak ich Pan Bóg stworzył, na świeżym powietrzu ma się rozumieć (ściślej rzecz biorąc na podeście przylegającym do rzeki). Zdążyłam powiedzieć tylko oOo! i dyla z powrotem do auta. Wiejąc, usłyszałam aplauz Wikingów. Zataczając się ze śmiechu dotarłam do dziewczyn i im to opowiedziałam. Te chyba nie uwierzyły bo zaraz tam polazły razem z dziećmi. Okazało się, że podchmieleni Norwedzy zdążyli przemieścić się w różnych kierunkach. Bez większego obciachu spacerowali w negliżu. No może na widok dzieci zasłonili się co niektórzy ręcznikami. W końcu znalazłyśmy naszych chłopaków (całe szczęście ubranych), którzy zupełnie nieświadomi zaistniałej sytuacji ucięli sobie wewnątrz lokalu pogawędkę na temat raftingu z panem obsługującym.

Parę kilometrów dalej obcykaliśmy wodospad...




potem Flåm (tam gdzie kolejka wyjeżdża w górę po ścianie fiordu) i dopływają transatlantyki.



W domu po kolacji zaplanowaliśmy wycieczkę na następny dzień.

A o tym w kolejnym odcinku.

Pozdrawiamy cieplutko Freye.


Aha! Tradycyjnie zaproszenie do galerii; http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Weekend?authkey=1UXck6XIR40


czwartek, 31 lipca 2008

Oj działo się działo...




Wspominałam, że mieszkamy na końcu fiordu. Pokazałam go nawet z daleka. Czas na szczegóły.

Co jest na końcu morza? Oczywiście plaża. U nas nie jest inaczej. Niestety nie piaszczysta tylko drobnokamienista. Zaraz przy plaży jest camping, największy w Norwegii. Domki, budynki, namioty, przyczepy campingowe... Sporo ludzi, którzy większych tłumów w centrum nie czynią.

I jeszcze jest zatoka dla jednostek pływających, każdego kalibru.

Można wejść długi kawałek wody mając ją zaledwie po kostki. Fajne wrażenie, oglądać z brzegu ludzi stojących ze 100m dalej i nadal widocznych od kostek w górę. Dwa dni potem okazało się, że są to języki usypane z kamyków wcinające się w głąb i już niezalane (bo jest odpływ). Woda na tyle ciepła aby dzieci mogły glonami porastać (mi na samą myśl gęsia skórka wychodzi).

I w tak pięknych okolicznościach przyrody byliśmy umówieni z rodziną Egila na spotkanie z piknikiem. Część pierwsza tj. kąpiel, pływanie, szaleństwo na dmuchanych jednostkach pływający przebiegła typowo. Potem jak gdyby nigdy nic rodzinny mecz w siatkówkę... Wprawdzie na mój gust wiatr był sporawy (pewnie pestka dla Wikingów- pomyślałam). Ale jak już wywiało wszystko co się tyko dało z pikniku, stwierdziliśmy, że czas na nas. Olav (ojciec Egila) zaproponował, że dokończymy piknikować u nas (bliżej po drodze). Chętnie zgodziliśmy się (nawet królestwo za konia) byle by tylko zwiać przed burzą. Dostali nasze klucze od mieszkania i pojechali swoim volvo v70 a my biedne misie na rowerki i... w sam środek burzy. Tak waliło deszczem, że Staszek stwierdził, że zostaną mu siniaki. Niestety wiatr był na tyle silny, że Tosię cofał na rowerze. Schowałyśmy się pod mostem i czekały na rozwój wypadków. Chłopaki pojechali po posiłki. Przeczekałyśmy całą burzę (nieźle grzmiało i błyskało) pod mostem. Potem nadjechał Olav z Kubą i zabrali Tosię z rowerem do auta a ja dopedałowałam w stroju kąpielowym i kurtce przeciwdeszczowej do domu;)

Imprezka skończyła się przed jedenastą i tu film mi się urwał ze zmęczenia.
Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.

wtorek, 29 lipca 2008

Obowiązek obowiązkiem jest, blog musi posiadać tekst.


Miało być o Wiśle i przemyśle, truskawkach, skrzynkach na listy, efekcie cieplarnianym, prokreacji lesbijek, fiordzie raz jeszcze, pierwszych norweskich przyjaźniach dzieci, gamle Laerdal... i takich tam jeszcze.

Ale nie będzie.

W głowie myśli tysiąc jeden wymieszanych z emocjami warszawskimi.

Warszawa trzymamy Was za uszy do końca świata i jeden dzień dłużej! To dla Was słońce znad fiordu.

poniedziałek, 21 lipca 2008

W stonę fiordu.

Tak proszę Państwa wygląda fiord. Czyli rodzaj zatoki wcinającej się w ląd. Nasz (he, he) Sognefjord jest drugi na Świecie- pod względem długości (203km) i głębokości (1308m).
To co widzicie na zdjęciu z lewej jest w centrum Lærdal.
Jakieś 15min drogi rowerem od naszego domu.





Dojeżdżamy rowerami do muzeum łososia, będącym jednocześnie restauracją i domem kultury. Wchodzimy schodkami na dach i oglądamy zaproszone w tym celu (za pomocą specjlnego systemu zapór) dzikie łososie. A te obejrzane są spowrotem wypuszczane do rzeki i mogą płynąć gdzie chcą. Następnie schodzimy z dachu i pedałujemy wąskim cypelkiem docierając tutaj:


Potem puszczmy kaczki do wody, opróżniamy zawartość pudełeczek na kanapki, rozglądamy się dookoła jak ludzie żyją:









Czerwony domek z tyłu za Kubą to ten sam co niżej. Właściciel, aby nie przeprawiać się dookoła, po jedną suszoną śliwkę do zieleniaka - używa wagonika zawieszonego nad rzeką na stalowej linie. W drodze powrotnej popas w malinowym chruśniaku;





I jeszcze dla grzecznych były lody.



Tak minęłą kolejna niedziela.



http://picasaweb.google.pl/arletafrey/21lipca08



Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.