czwartek, 31 lipca 2008

Oj działo się działo...




Wspominałam, że mieszkamy na końcu fiordu. Pokazałam go nawet z daleka. Czas na szczegóły.

Co jest na końcu morza? Oczywiście plaża. U nas nie jest inaczej. Niestety nie piaszczysta tylko drobnokamienista. Zaraz przy plaży jest camping, największy w Norwegii. Domki, budynki, namioty, przyczepy campingowe... Sporo ludzi, którzy większych tłumów w centrum nie czynią.

I jeszcze jest zatoka dla jednostek pływających, każdego kalibru.

Można wejść długi kawałek wody mając ją zaledwie po kostki. Fajne wrażenie, oglądać z brzegu ludzi stojących ze 100m dalej i nadal widocznych od kostek w górę. Dwa dni potem okazało się, że są to języki usypane z kamyków wcinające się w głąb i już niezalane (bo jest odpływ). Woda na tyle ciepła aby dzieci mogły glonami porastać (mi na samą myśl gęsia skórka wychodzi).

I w tak pięknych okolicznościach przyrody byliśmy umówieni z rodziną Egila na spotkanie z piknikiem. Część pierwsza tj. kąpiel, pływanie, szaleństwo na dmuchanych jednostkach pływający przebiegła typowo. Potem jak gdyby nigdy nic rodzinny mecz w siatkówkę... Wprawdzie na mój gust wiatr był sporawy (pewnie pestka dla Wikingów- pomyślałam). Ale jak już wywiało wszystko co się tyko dało z pikniku, stwierdziliśmy, że czas na nas. Olav (ojciec Egila) zaproponował, że dokończymy piknikować u nas (bliżej po drodze). Chętnie zgodziliśmy się (nawet królestwo za konia) byle by tylko zwiać przed burzą. Dostali nasze klucze od mieszkania i pojechali swoim volvo v70 a my biedne misie na rowerki i... w sam środek burzy. Tak waliło deszczem, że Staszek stwierdził, że zostaną mu siniaki. Niestety wiatr był na tyle silny, że Tosię cofał na rowerze. Schowałyśmy się pod mostem i czekały na rozwój wypadków. Chłopaki pojechali po posiłki. Przeczekałyśmy całą burzę (nieźle grzmiało i błyskało) pod mostem. Potem nadjechał Olav z Kubą i zabrali Tosię z rowerem do auta a ja dopedałowałam w stroju kąpielowym i kurtce przeciwdeszczowej do domu;)

Imprezka skończyła się przed jedenastą i tu film mi się urwał ze zmęczenia.
Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.

wtorek, 29 lipca 2008

Obowiązek obowiązkiem jest, blog musi posiadać tekst.


Miało być o Wiśle i przemyśle, truskawkach, skrzynkach na listy, efekcie cieplarnianym, prokreacji lesbijek, fiordzie raz jeszcze, pierwszych norweskich przyjaźniach dzieci, gamle Laerdal... i takich tam jeszcze.

Ale nie będzie.

W głowie myśli tysiąc jeden wymieszanych z emocjami warszawskimi.

Warszawa trzymamy Was za uszy do końca świata i jeden dzień dłużej! To dla Was słońce znad fiordu.

poniedziałek, 21 lipca 2008

W stonę fiordu.

Tak proszę Państwa wygląda fiord. Czyli rodzaj zatoki wcinającej się w ląd. Nasz (he, he) Sognefjord jest drugi na Świecie- pod względem długości (203km) i głębokości (1308m).
To co widzicie na zdjęciu z lewej jest w centrum Lærdal.
Jakieś 15min drogi rowerem od naszego domu.





Dojeżdżamy rowerami do muzeum łososia, będącym jednocześnie restauracją i domem kultury. Wchodzimy schodkami na dach i oglądamy zaproszone w tym celu (za pomocą specjlnego systemu zapór) dzikie łososie. A te obejrzane są spowrotem wypuszczane do rzeki i mogą płynąć gdzie chcą. Następnie schodzimy z dachu i pedałujemy wąskim cypelkiem docierając tutaj:


Potem puszczmy kaczki do wody, opróżniamy zawartość pudełeczek na kanapki, rozglądamy się dookoła jak ludzie żyją:









Czerwony domek z tyłu za Kubą to ten sam co niżej. Właściciel, aby nie przeprawiać się dookoła, po jedną suszoną śliwkę do zieleniaka - używa wagonika zawieszonego nad rzeką na stalowej linie. W drodze powrotnej popas w malinowym chruśniaku;





I jeszcze dla grzecznych były lody.



Tak minęłą kolejna niedziela.



http://picasaweb.google.pl/arletafrey/21lipca08



Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.

niedziela, 20 lipca 2008

Minął miesiąc- foto.




Posted by Picasa

Minął miesiąc.


Minął miesiąc. Czas na krótki rachunek sumienia. Najkrócej jak można- jest nieźle. Jak w filmach Boolywood; czasem słońce czasem deszcz.
Dla każdego z nas ten miesiąc oznacza co innego. Ponoć dobrze jest prowadzić dziennik z przemyśleniami na tematy różniste, zwłaszcza jeśli chodzi o plany życiowe. Wtedy łatwo odnieść się do osiągnięć i postawić fajeczkę- wykonano!

Mój plan został wykonany. Mam tu ciszę, spokój, życie zwolniło tempo (na tyle szybko, że nie zdążyłam wyhamować), ludzie bardzo mili w codziennych kontaktach. Przyjaciół ma się kilku w życiu, reszta to dobrzy znajomi z którymi przez chwilę może nam być po drodze. Dlatego nie nastawiam się tutaj na znajomości krwią przypieczętowane. Ten stan rzeczy bardzo mi odpowiada. Wiem, że macie po lekturze bloga przekonanie, że lekko nie jest. Tu muszę się wytłumaczyć. Po prostu jak śpiewał Adam Nowak "...jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań..." To dobrze odzwierciedla moją nową rzeczywistość; Nie warunki są złe tylko mentalnie nie przestawiłam się na inne życie. Stan małej stabilizacji nie został jeszcze osiągnięty. Dopóki będą wszędzie stały pudła kartonowe nie zaznam spokoju! Wprawdzie brakuje nam auta (głównie do dalszych wycieczek) ale dzięki temu dzieci nieźle zasuwają na rowerch. Po Laerdal i okolicach jesteśmy samowystarczalni. Kondycja fizyczna zdecydowanie lepsza.W tym miejscu muszę z dumą dodać, że trochę kilogramów zrzuciliśmy (wszyscy). Gramy w piłę (jaką chcemy: siatkówkę, koszykówkę,nogę brakuje nam tylko do rugby ale pompkę, która by do takowej pasowała posiadamy). Wczoraj nawet wygrałam Subaru w meczu siatkówki z Kubą. Staszek zapytał o co gramy? Na co ja odpowiedziałam, że o auto. Reszta była oczywista! Jeszcze w Polsce wybieraliśmy auto jakim będziemy jeździć (pogaduchy towarzyskie z dziećmi). Stachu obstawił volvo, ja subaru, Tosia- różowe z otwieranym dachem, Kuba -Dacię Logan combi (to oczywiście było wężykiem).

Czego mi brakuje najbardziej? Może to głupie ale co tam -piszę: MIĘCHA! Takiego wielkiego, soczystego, w kawałku... Wielorybożercą raczej na starość nie zostanę. Ale z drugiej strony jak rezolutnie zauważył K.- "było napisane Argentyna? Było?". No nie było- to mam ryby a nie mięsko.

Aha i z dnia na dzień jest coraz lepiej. Pierwsze stresy związane głównie z językiem opadły. Dzieci kumplują się z tubylcami bez większych problemów.

Zapraszam na resztę zdjęć: http://picasaweb.google.pl/arletafrey/19lipca08

Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Niedzielna wycieczka.







Wczoraj wybraliśmy się na rodzinną, małą wycieczkę -zaraz za dom. Według obowiązującej tutaj skali trudności- po prostu bułka z masłem. Jedna stopa (przy pięciu maksymalnie) w przewodniku. Tosia jechała w "czyczepce do roweru", którą pożyczył jej na kilka dni norweski kolega Staszka. Po przejechaniu około kilometra zostawiliśmy rowery przy drodze, ot tak po prostu... bez obaw, że ktoś będzie miał fantazję odjechać nimi w siną dal. I zaczęliśmy wspinaczkę mijając drewniany domek, na dachu którego rosły w trawie poziomki. Wyglądał na pomieszkiwany weekendowo.




A potem to było tak:







Dzieci bardzo dzielnie spisały się. W wersji roboczej miałam zostać z Tosią i Stasiem przy rzece a Kuba zdobywać szczyt. W trakcie wędrówki okazało się, że łepki chcą iść dalej, więc tak też się stało. W połowie drogi a wysokość była taka:






ja jako samica z młodymi zeszłam w dół do wody.






Tu Stachu policzył wszystkie kamienie w rzece i mogliśmy spokojnie wrócić do domu i przygotować obiad. Potem wpadł z wizytką kolejny, norweski kolega Staszka- Jørgen.

Znowu nie mogłam wyjść z podziwu nad sprawnością tutejszej sportowej, kadry, młodszej. Niesamowity jest gość w każdej dyscyplinie! Nawet mówi z prędkością karabinu. Jego mama (pielęgnarka z Kuby oddziału) pocieszyła nas, że ona też ma trudność ze zrozumieniem.

W drodze na górę spotkaliśmy "starego przyjaciela" Egila, który również został zaproszony.

Gdy Kuba zaproponował jego tacie aby wpadł na kawkę również- ten ochoczo się zgodził. Potem podczas kawciowania opowiedział o norweskich zwyczajach. Nie wpada się na kawkę z marszu, trzeba być wcześniej zaproszonym ale on ma inne zdanie na ten temat. Uważa, że dla dobra kontaktu dzieci starzy powinni się tak niezobowiązująco spotykać;) I tak to by było ze stereotypami i zwyczajami... Przed wyjazdem słyszeliśmy historię, która miała miejsce w Szwecji: Kolega kolegi (w naszym wieku) był tam na stypendium (czy czymś takim). Pewnego dnia wybrał się z wizytką, będąc zaproszonym wcześniej do znajomego z pracy (Szweda) na konkretną godzinę, załóżmy 16. Był na miejscu kwadrans wcześniej, dzwoni do drzwi i ... poczekał do 16, wtedy to zostały otwarte. Goście są zapraszani w odwiedziny w godzinach np. 16-18. Punktualnie o osiemnastej gospodarze wstają i żegnają się z gośćmi dziękując za miłą imprezkę.

Co do punktualności naszych dotychczasowych gości historia pokazała dokładnie odwrotnie, nikt nie dotarł punktualnie i z wyjściem też tak precyzyjnie nie było. Ufff! Odetchnęliśmy z ulgą. W tej konkurencji zajmowalibyśmy niechybnie ostatnie miejsce, a jak wiadomo należymy do ludzi z ambicjami ale z problemami czasowymi. Jeśli jest w Polsce ktoś do kogo dotarliśmy punktualnie, zgodnie z zaproszeniem- niech podniesie palec do góry!

Egil przyniósł Staszkowi swoje podręczniki z pierwszej klasy abyśmy mogli się zorientować w poziomie nauczania, wynika z nich, że Staś nie powinien mieć większych problemów jak już przełamie barierę języka. Dostał jeszcze zdjęcie klasy z podpisami aby zapoznał się.

Dzięki tym kontaktom ja też jestem zmuszana do konwersacji na temat "uprawy ziemniaków w Irlandii"- jak Zelig. Kończę bo znów konflikt interesów na tle komputera, skypujen do Staszka Sebastian- największy znawca liter z przedszkola w Tęczynku- jak go przedstawił nam Staś.

Reszta zdjęć z wycieczki tutaj:
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Wycieczka
Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.

piątek, 11 lipca 2008

Godt å vite (dobrze wiedzieć).

Jest taki stary, dobry dowcip o dwóch Żydach dzielących niedolę w Oświęcimiu. Obiecywali sobie dozgonną przyjaźń i pomoc. Jeśli któryś znajdzie się w niebezpieczeństwie ma przesłać wiadomość pisaną czerwonym atramentem. Po wojnie jeden z nich dał nogę do Izraela drugi zaś utknął w Rosji. Po pewnym czasie ten drugi pisze do pierwszego. "Drogi Mosze jest mi tu bardzo dobrze, żyćie komfortowe, wszystkiego w bród, jedynym małym problemikiem jest to , że nigdzie nie mogę dostać czerwonego atramentu.
Tu mogę dostać czerwony atrament- taka jest różnica.
Teraz wystąpię jako pogromca mitów i opowiem o kraju gdzie- człowiek na pierwszym miejscu!
Zaraz po przyjeździe do Lærdal zgłosiliśmy się wszędzie gdzie powinniśmy zameldować o swoim istnieniu (policja, NAV- instytucja będąca połączeniem urzędu pracy, opieki społecznej i spraw obywatelskich). Wypełniliśmy wszystkie kwitki na węgiel, które dostaliśmy i... szczęśliwi oczekiwaliśmy na nasze nowe odpowiedniki peseli, bez których zęby w ścianę- niczego nie idzie załatwić. Po dwóch tygodniach interwencji pani kadrowej ze szpitala okazało się, że zniknęła kserówka Kuby paszportu więc możemy się ugryźć w pewną część ciała na razie numerów nie będzie a co za tym idzie nie założymy konta w banku i pensji szpital też nań nie przeleje. Część dadzą Kubie w garść a resztę w przyszłym miesiącu. Chodzi o to, że gdyby wypłacili całość musielibyśmy zapłacić od tego 50% podatku, do odzyskania przy rozliczaniu roku podatkowego.
Kubowy kolega z oddziału- szczęśliwiec, który dostał takowy numer pojechał do Bergen (gdzie jest oddział Nordea Banku), tylko 3 godziny drogi autem, i też wrócił z kwitkiem bo nie było z nim jakiegoś miejscowego, który potwierdziłby że on to on:)
I najdziwniejsze jest to, że nikogo to nie wkurwia oprócz nas Polaków. Piano, piano, maniana, jutro też jest dzień więc po co się spieszyć?
Kolejny mit do obalenia to zimny klimat. W ostatnich 2 tygodniach temperatura nie spadła poniżej 25 stopni a bywało też powyżej 35, całe szczęście z przyjemnym wiatrem. Ponoć nie jest to anomalia pogodowa tylko stała reguła. Kotlina w której mieszkamy nagrzewa się, nagrzewa a potem trzyma ciepło (całe 2 tygodnie jak dodał sarkastycznie K.) zobaczymy jak długo? To taka informacja dla tych, którzy planują przyszłe wakacje u nas. I jest cały czas jasno. Przez całą noc co najwyżej jest szaro. Znam to z autopsji, gdy Tosia miała ospę- budziła się kilka razy w nocy a my z nią.
Ponarzekałam na urzędy to dla równowagi powinnam napisać coś pozytywnego o tubylcach.
Dziś miałam do upojenia możliwości szlifowania języka. Najpierw nasi najbliżsi sąsiedzi (których prawie nigdy nie ma w domu) przyszli się zaprzyjaźnić, potem wpadł tatuś z trzema synkami zaprzyjaźniać się ze Staszkiem. Najstarszy z nich Egil będzie chodzić z nim do jednej klasy. Młodszy Dahl będzie w jednej grupie z Tosią. Najmłodszy Thor ma niecały rok więc z nikim z nas nie będzie chodził! Co mnie najbardziej zdziwiło? To, że nasza sąsiadka i jednocześnie kadrowa Kuby- dorwała ich na zakupach i poprosiła o integracyjną interwencję, którą ci zastosowali z marszu. Potem Egil został u nas na obiad, a na koniec został odwieziony przez Staszka wózkiem rowerowym do domu. Chłopaki bardzo fajnie się bawili. Star WarsII i Indiana Jones (lego games) okazały się bardzo dobrym narzędziem przełamującym lody. W czasie wizyty wpadł dalszy sąsiad odzyskać kosiarkę do trawy. Jak się okazało jedna przypada na dwa domy (dawcą jest szpital) i możemy sobie brać od sąsiadów (tych, których nie ma) bez pytania. Ta która została odbita- przypada Jackowi (koledze Kuby z oddziału) i temu gościowi, który przyszedł. Pełna kultura.
A wieczorkiem wpadli Jackowie i Gerd Anne (sąsiadka, kadrowa) i znów było på norsk.
Jutro będzie ekipa z Førde (koledzy z kursu norweskiego) na grilla do Jacków. My znów w niedzielę mamy clubbing u nas...

środa, 9 lipca 2008

Róże od męża.



Drogie Panie (a może i Panowie?) !

Czy zdażyło się Wam dostać tyle róż od ukochanego? I to jeszcze w środku nocy? Wiem, wiem każda normalna kobieta po 9 latach małżeństwa miałaby prawo do dużego zaniepokojenia, o co chodzi? Nie takiegom go brała!

Dobra, dobra wyjaśniam; Na jednej ze ścian domu jest kratka, po której pnie się róża. Wczoraj w nocy obie postanowiły zawalczyć. Wygrała róża. Prawie wyłamała kratę ze ściany (właśnie w momencie kiedy byłam w łóżku i czytałam książkę). A że miało to miejsce o północy, wołam męża: Marian, Marian ktoś się chyba włamuje do nas (ciekawe co by miał ukraść?). Na co Marian wziął młotek, gwoździe, sekator... nie bacząc na porę dnia (a w zasadzie nocy) poszedł fedrować. Takie są zalety białych nocy, nie musiałam stać z latarą w zębach jako asysta. Rano ja przejęłam sekator i ... sami możecie to obejrzeć w sieci.

Pozdrówka Freye&Co.

poniedziałek, 7 lipca 2008

Na miejsca... gotowi...

Przed wyjazdem obiecałam donosić na bieżąco jak będziemy wpuszczać korzenie w norweski grunt. Ten blog jest listem do wszystkich Krewnych i Znajomych Królika. Co oszczędzi mi powtarzania tym samym osobom po sto razy słyszanych (czytanych) historii.
Minął drugi tydzień. Nastroje zdążyły przejść cały cykl.
Bezspornie okolica przepiękna, dookoła cisza, spokój. Przestrzeń życiowa zdecydowanie większa. Fajna duża weranda, wielki trawnik wokół domu, spokojna ulica na której mieszkamy (tylko dojazd do domów). Niedaleko szkoła i przedszkole. Kuba ma blisko do szpitala. Odkąd Tosia nauczyła się jeździć na rowerze możemy śmigać na wspólne wycieczki czy zakupki. Niezłe jedzonko tu mają (mało industrialne). Z darów morza do tej pory smakowaliśmy łososia i krewetek. Nie ukrywam, że nie należę do fanklubu rybożerców więc mója baza przepisów do zbyt imponującej nie należy.
OK! To były plusy a teraz trochę ponarzekam: Głównym problemem dla mnie i dzieci jest kiepska znajomość języka. Rozumiem dość nieźle co do mnie mówią ale jak przyjdzie do mówienia... w porównaniu do polskiego- nie ma porównania!
Dzieci nie za bardzo garną się do nawiązywania kontaktów z tubylcami. Teraz są wakacje więc nie ma obowiązku szkoły i przedszola, do tego ostatniego możemy chodzić między 12 a 15, kiedy dzieci bawią się na placu zabaw. Byliśmy dwa razy. Pierwszy- dzieci wzięte z zaskoczenia- jakoś się próbowały odnaleźć. Głównie bawiły się ze sobą. Potem nie chciały nawet słyszeć o kolejnym razie. Jakoś się udało i było całkiem fajnie... a potem Tosia dostała ospy i mieliśmy tydzień przerwy w próbach integracji. W międzyczasie była u nas koleżanka Kuby, która pracuje w tutejszej aptece (też zrekrutowana przez Paragonę) z córką rok starszą od Tosi. Sonia uczęszcza regularnie do przedszkola od ubiegłego poniedziałku. Liczę, że to będzie haczykiem, który połknie Tosia. Staszek ma trochę opory, że jest starszy (bardziej chyba, że nie zna norweskiego).
Mam nadzieję, że jak zakumpluje się z tutejszymi to nie będzie skazany na komputer. Szef Kuby obiecał zaprzyjaźnić go z dzieckiem kogośtam z oddziału (będą chodzić do jednej klasy).
Inne na nie są drobiazgami (zabawki, książki w pudłach i takie tam...).
Kuba radzi sobie językowo całkiem nieźle ale stresuje się, że jak na oddziale gadają między sobą szybko to nie nadąża. Przejmuje się chłop bardzo. Nie będę opisywać w jego imieniu stanów ducha bo znów się okaże, że nie w Moskwie tylko... nie rowery tylko auta, nie rozdają tylko kradną.
To tyle na początek. Dla tych którzy jeszcze nie widzieli- zaproszenie do naszej galerii w sieci
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/20080629Czerwiec2008
Trzymajcie się cieplutko. Freye&Co.