środa, 21 września 2011

Koniec i bomba, kto czytał ten trąba!

Minął rok, a nawet więcej i... cisza.
Trudno zatuszować roczną absencję i zacząć ot tak jak gdyby nigdy nic, zwłaszcza, że "tamto" to już nie "to".
No i jak spiąć tamte tamto i obecne to? Nie ma takiej długiej agrafki.
Trzeba nowej formuły.
Poza tym tytuł też jakby trochę nieaktualny, może już nie nowi w Norwegii ale ciągle obcy.
Zbieramy zatem zabawki i przenosimy się do nowej wirtualnej przestrzeni.
Dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądali i zapraszam tu: raport mniejszości

sobota, 4 września 2010

Poróże z moją ciotką.


Tak właściwie to ciocia Bogusia jest ciocią Kuby ale przywłaszczoną przeze mnie poprzez wspólnotę małżeńską. Była u nas w odwiedzinach na początku sierpnia.Razem zrobiłyśmy parę wycieczek. I na tym koniec podobieństw z powieścią Grahama Greenea.
Bardzo przyjemne uczucie kiedy to można przeżywać zachwyt Norwegią nowymi oczami. Kolejna (dla mnie) wycieczka w to samo miejsce... a jednak nie to samo. To prawda, że ciocia została nieźle "przegoniona" po okolicy ale trzymała się dzielnie. Jednego utyskiwania nie usłyszałam. Mało tego, trzy tygodnie potem w innym zestawie wybraliśmy się na kurki i... padło stwierdzenie: Niemożliwe, że ciocia tu weszła, ja nie dam rady! Pełen szacun! Dzisięć dni szybko przeleciało. Słońce jak na zamówienie, po wycieczkach werandowanie i summer wine (albo inne spirtytualia).
Teraz my trzymamy kciuki za Ciocię. Pozdrawiamy i ściskamy mocno.
Powodzenia!

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Plastusiowy pamiętnik.


Tosia poszła do szkoły z nowym tornistrem i piórnikiem. Podobało jej się wszystko i wszyscy.
W pierwszym dniu wykonaliśmy mały falstart, przyszliśmy na 10, a powinniśmy godzinę później. I był to pierwszy przypadek w historii olimpiady, że byliśmy za wcześnie.
Może padliśmy ofiarami sugestii babci naszego kolegi, która zrywała go po pierwszym pianiu koguta i żegnała do szkoły słowami: Idź Tomuś, wcześniej wyjdziesz, wcześniej wrócisz.
Najpierw pani rektor (po naszemu dyrektor) przywitała pierwsze cztery klasy, zwłaszcza pierwszaki.
Potem każdy rządek poszedł do swojej klasy. Tu wychowawczyni, dla najbliższych (i najdalszych też)- Anette, powitała rodziców i dzieci, a jeszcze potem wysłała starych na pogadankę z panią rektor i dzieci rysowały co robiły na wakacjach.
I na koniec główna atrakcja, zdjęcie na górce szkolnej, które ma być opublikowane w lokalnej gazecie, w najbliższym czasie.


Najlepsze miało dopiero nadejść- massive attack kumpli Staszka. Chyba nie było jednego, który nie zapytał czy może wpaść z odwiedzinami. Jak zadzwonił biedny Egil koło 17 z tym samym pytaniem, reszta (oprócz Staszka, który trzymał słuchawkę i przekazywał wieści) zgodnym chórem odpowiedziała: NIE! jest nas za dużo. Drobny szczegół, że Staszek pytał rodziców, a nie ich o pozwolenie.

Pogoda nadal jak drut. Wczoraj Jacek wypatrzył na termometrze w słońcu 37 stopni. Tak naprawdę było ze 26.
Jutro kolejny dzień z życia Iwana Denisowicza.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Nowy rok szkolny.









Koniec wakacji, jutro szkoła. Dla Tosi debiut w pierwszej klasie. Ma nowy tornister, który dostała od Ewy i Kaia z Niemiec. Jest różowy i ma konie narysowane, piórnik w środku i takie fajne zapięcie, które Tosia prezentuje każdemu osobiście, tylko Plastusia brakuje:)
Stachu ostatnim rzutem na taśmę został zaopatrzony w wypasiony komputer, za dolę komunijną ze wsparciem z naszej strony. 
Aha byliśmy na wycieczce w Urnes, a wcześniej w Polsce i jeszcze...
Ale wszystko po kolei. Skoro Ewa nie znała szczegółów pobytu w Polsce znaczy się trzeba omówić to i owo.
Poleciałam do Krakowa pokwitować odbiór dzieci z wakacji u dziadków w towarzystwie Marianne i jej dzieci (Svein Kristian, Knut Olav i Eli- po prostu Eli). Fajnie było patrzeć na ich wielkie z wrażenia oczy. Wszystko im się podobało. W pierwszym dniu całą ekipą wybraliśmy się do Aqua Parku i takie malutkie zakupki w M1.
Niedziela zwiedzanie Krakowa i przedsmak Wielkich Zakupów w Galerii Krakowskiej. Poniedziałek Park Stanisława Lema i początek Wielkich Zakupów, wtorek Zoo i Wielkie Zakupy w zenicie, środa- odwrót.
Poza super komfortowymi warunkami noclegowo-komunikacyjnymi zapewnionymi przez łańcuszek dobrych serc (Kasię- moją przyjaciółkę, teściów, ciocię Bożenkę, Isię i Piotrka...) mogli poznać również czarną stronę księżyca.
Są świadkami jak jestem okradana (nieskutecznie) w knajpie przez "zwykłego faceta" i nikt nie reaguje w momencie jak zrywam się jak oparzona widząc gościa grzebiącego łapą zanurzoną po łokieć w mojej torbie. Marianne stwierdza, że w Norwegii ten numer by nie przeszedł- facet wychodzi jak gdyby nigdy nic i nikomu powieka nie drgnie. 
W czteroosobową kolejkę po lody wpycha się czteroosobowa rodzina i jeszcze marudzi na wszystko po kolei, wafelek nie taki, gałka za mała, nie ten smak... 
Marianne stwierdza: w Norwegii ten numer by nie przeszedł, kolejka jest tworem samoregulującym się, ci co stoją na początku łatwo nie oddają przewodnictwa wskazując jednoznacznie kierunek ruchu. A panie nie obsługują tych co "snikke i køen".
Karta Marianne blokuje się w bankomacie i cała polka z jej wydobyciem.
Marianne nic nie stwierdza, nie daje po sobie poznać co jej w duszy gra. W duchu cieszę się, że nie wie co mi w duszy gra. 
Na drugi dzień jest tak jak przewidywałam, ale po 11 telefonie do banku udaje się odzyskać kartę już po godzinie 16. 
Marianne jest szczęśliwa, że może zacząć swoją ekstremalną przygodę po galeriach handlowych.
Mój plan został również wykonany (z grubsza), runda między doktorem, fryzjerem, ortodontą przebiegła bez zakłóceń. Następnych parę kilogramów książek zostało upchanych kolanem do walizki.
No i... nowy aparat do pykania chmur...
Pierwsze zdjęcie-pyk!


Wracam jak zwykle z całą pilotką przemyśleń, że jednak "do siebie" to już bardziej po tej skandynawskiej stronie.
Pozdrawiam cieplutko.
Arleta i Freye.






wtorek, 3 sierpnia 2010

Czasem słońce, czasem deszcz...

"Gdy znalazłem się na dnie od spodu rozległo się pukanie." To chyba Lec jak nic!
Ciąg dalszy tego co nastąpiło po "Jeszcze?" z ostatniego wpisu.
Kuba sprawdził pocztę.
-Nie dostałem tego etatu w Førde- powiedział głosem niewyrażającym żadnych emocji.
-Ale jak to? Jak to możliwe, zrobił cię w konia? Przecież się umawiał, że... Co za... Napisał dlaczego?- tu padła riposta zawierająca wszystkie możliwe emocje
-Nie, odpowiedź przyszła z automatu- rzucił automatycznie Kuba, nie odrywając się od gierki na Nitrome.
-Boże, ale ten chłop ma nerwy- pomyślałam sobie,jednocześnie  pakując  w głowie walizki, przebijając na wylot włócznią wszystkich znanych i nieznanych Norwegów, wysyłając swoje cv do wszystkich możliwych szpitali, złorzecząc każdemu i wszystkiemu. Dwa lata czekania i cały misterny plan w... No chyba mnie rozwali na miejscu!!!!!
Jak już prawa półkula zdążyła sobie poszaleć, włączyła się lewa, ta analitycznomyśląca.
W zasadzie oprócz tego, że nie mogę w tym momencie otworzyć radiologii to nic strasznego się nie dzieje. A nawet więcej, wszyscy (opórcz mnie są szczęśliwi ze zrządzenia- umówmy się- losu). Kuba twierdzi, że teraz dopiero osiągnął stan ying-yang, no a tak znowu powtórka z rozrywki. Dzieci pewnie będą szczęśliwe. I tu się myliłam, jak opowiedziałam o tym Staszkowi to się biedny poryczał, że teraz jestem nieszczęśliwa bo mnie z pracy wyrzucili. Trochę czasu zajęło zanim pojął różnicę między niezatrudnieniem a wyrzuceniem. Ale i tak było mu przykro i entuzjazmu nie wyczułam. No cóż z tą labilnością emocjonalną wdał się chłopak w matkę.
Z całą pilotką myśli, niczym Scarlett O'Hara poszłam spać, obiecując sobie zająć się sprawą rano.
Rano, w werwą pozałatwiałam co było trzeba, a potem wpadłam na chwilę do Marianne, która leci ze mną do Polski. Na wstępie zaznaczyłam, że jestem sur og sint (nor. bez kija nie podchodź). Wyłuszczyłam powód swojego kwasu. Na co Marianne: aaaa... właśnie- dzwonił do ciebie V?
-Nie, a co znowu coś zawaliłam?
V. to nasz doktor do którego jesteśmy zapisani i zdarzyło nam się zgłosić jako pacjenci. Jest duńczykiem i ponoć przez 20 lat komunikacja jest... taka sobie z miejscową ludnością.
Wracając do wątku głównego, mama Marianne poszła do niego ze swoją przypadłością i jak sobie tak niby gadu-gadu, wyciągnęła z niego, że zbiera się na emeryturę a nie ma żadnego zastępcy i najchętniej widziałby jakąś kobitę bo tu same chłopy jako doktory. A on już teraz chętnie 1 dzień albo 2 by odpalił.  Mumu (od nor. mormor czyli mama mamy albo babcia) jak tu ją zwiemy za chłopakami- przekierowała go na mnie. Chłop się zdziwił, że jestem doktorem, no i ponoć ma zadzwonić. Zobaczymy.
Pożegałam się z Marianne i dotarłam do szpitala pogadać z kadrową-sąsiadką o przyszłych dyżurach.
Zeznałam jej na czym stoimy, na co ona- wiesz miałam, cię prosić o wzięcie 3 miesięcy na ortopedii (o może nawet pół roku) bo mam braki. Pokręciłyśmy obie głowami nad polityką szpitala w Førde i w tym momencie wszedł Albert, szef od spraw organizacyjnych. Też został wtajemniczony. Przypomniał, że ciągle trzyma w kieszeni etat na kubowym oddziale z myślą o mnie, no i tu trzsnął niusem: w przyszłym tygodniu wraca z urlopu szef wszystkich szefów (taki Krzysztof Jarzyna ze Szczecina) i mamy mieć rodzinną audiencję u ww.
ponieważ występujemy jako full pakke.
Dziś zapoznałam się z doktorem ze Szwecji, którego do tej pory nie miałam przyjemności poznać na oddziale Kuby. Wymieniliśmy grzeczności, został zasadniczo pobieżnie zapoznany z moim statusem w szpitalu. Pokiwał głową ze zrozumieniem i poszedł.
Nie minął kwadrans jak wpadł do pakamery Kuby z miną przemysłowego Dobromira i wyłożył co następuje: jest taki kraj (na lewo od Norwegii), a w nim miasto Sundsvall, który jest naszą mekką. Czekają z pocałowaniem w rękę na lekarza ratunkowego i Kuba mógłby kształcić się w gastrologii bo warunki ku temu sprzyjają albo jak by nie chciał to może leżeć w hamaku bo wystarczy, że ja będę pracować.
Czekamy kto następny zapuka.
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta i Freye.