W sobotę wybraliśmy się na zakupy do Voss, oddalonego od nas koło 100km (i minęliśmy po drodze ze sto tuneli, w tym najdłuższy na świecie 24.5 km). Start był w sklepie sportowym, gdzie mierzyliśmy (niektórzy z nas ale nie powiem kto) różne rzeczy, głównie sort przeciwdeszczowy. Z reklamówkami w ręku docieramy do drugiego centrum handlowego a tu goni za nami zadowolony pan w średnim wieku z jakimiś czerwonymi, łudząco przypominającymi nasze paszporty książeczkami i pyta czy to nasze? Ja pokręciłam przecząco głową (bo niby skąd nasze paszporty miały się tu wziąć?) na co ktoś kto mierzył w sportowym sklepie (nadal nie ujawnię personaliów) zrobił minę... hmm!?! tu nawet mi brakuje określenia. Fakt, że wyglądał jakby mu nadnercza wzięły nadgodziny. Po wylewnych podziękowaniach kontynuowaliśmy wydawanie pieniędzy. W międzyczasie Staszek zdążył się zapodziać w następnym sklepie sportowym (gdzie był zajęty chodzeniem na przyrządzie, takim jak są w fitness clubach), Tosia ściągnęła połowę wystawy z półek. W każdym razie; po czymś czego nie znoszę (czyt. zakupach) i obiadku u Chińczyka ustaliliśmy dalszy plan. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w centrum raftingu i Kuba z Jackiem (kolegą z oddziału) dowiedzą się co, gdzie, kiedy, z kim i za ile...
Tak też się stało. Zatrzymaliśmy się na parkingu, chłopaki wyszli z auta kiedy to zauważyłam bardzo fajną okolicę do sfotografowania. Zaklęłam dzieci aby siedziały w aucie a ja szybciutko napykam zdjęcia i jestem z powrotem. Myk, myk za Kubą i Jackiem... Pierwsze zdjęcie pyk!
Kolejne pyk!
Gdzieś zniknęli mi chłopaki ale co tam lecę niżej z wycelowanym aparatem, zdziwił mnie tylko dym idący bokiem od domku... i!?!... Tu scena jak w głupiej, amerykańskiej komedii. Wpadam w środek męskiej sauny gdzie bywalcy siedzą jak ich Pan Bóg stworzył, na świeżym powietrzu ma się rozumieć (ściślej rzecz biorąc na podeście przylegającym do rzeki). Zdążyłam powiedzieć tylko oOo! i dyla z powrotem do auta. Wiejąc, usłyszałam aplauz Wikingów. Zataczając się ze śmiechu dotarłam do dziewczyn i im to opowiedziałam. Te chyba nie uwierzyły bo zaraz tam polazły razem z dziećmi. Okazało się, że podchmieleni Norwedzy zdążyli przemieścić się w różnych kierunkach. Bez większego obciachu spacerowali w negliżu. No może na widok dzieci zasłonili się co niektórzy ręcznikami. W końcu znalazłyśmy naszych chłopaków (całe szczęście ubranych), którzy zupełnie nieświadomi zaistniałej sytuacji ucięli sobie wewnątrz lokalu pogawędkę na temat raftingu z panem obsługującym.
Parę kilometrów dalej obcykaliśmy wodospad...
potem Flåm (tam gdzie kolejka wyjeżdża w górę po ścianie fiordu) i dopływają transatlantyki.
W domu po kolacji zaplanowaliśmy wycieczkę na następny dzień.
A o tym w kolejnym odcinku.
Pozdrawiamy cieplutko Freye.
Aha! Tradycyjnie zaproszenie do galerii; http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Weekend?authkey=1UXck6XIR40
1 komentarz:
nieeee noo, kochana, opis opisem, ale ja liczylam na dokumentacje fotograficzna rozneglizowanych Wikingow!
Prześlij komentarz