niedziela, 19 października 2008

Jesień przyszła, rady na to nie ma.

Kolejny raz Norwegia zaskoczyła mnie. Nastawiałam się na dżdżystą, ciemną i paskudną jesień, a tu proszę Państwa zmysł wzroku jest bombardowany z każdej strony (przypominam; jesteśmy otoczeni zewsząd górami). Nawet nie widziałam, że kolor żółty może mieć tyle odcieni. Jak czerwony to tylko w wersji ognistej, zielony?- limonka albo bożonarodzeniowa choinka... Na szczytach leży śnieg i to wcale niemało. Mam wrażenie, że jest zimniej niż w Polsce. Rano 5-7 stopni, w ciągu dnia maksymalnie kilkanaście. Co prawda auta jeszcze nie skrobaliśmy ale dopiero teraz czuć różnicę klimatyczną. Ze słońcem podobnie jak u nas (znaczy się w Polsce). Ciemno robi się koło siódmej wieczorem.


Dziś minęła leniwa niedziela. Kuba miał dyżur pod telefonem więc większych wypraw nie planowaliśmy. Po obiedzie pojechaliśmy rowerami pod szkołę z zestawem do debala (po polsku palanta), którego fascynatem został Staszek. Tam spotkał jeszcze dwu kumpli z klasy (w hali był turniej piłki ręcznej) i drużyna zmontowała się sama. Czterech graczy (łącznie z Kubą) to już coś! W pewnym momencie najstarszy z ekipy poprosił o wyjaśnienie jakiegoś niuansu regulaminowego i... pierwszym, który płynnie po norwesku zaczął mu wyjaśniać był....Staszek!
Do tej pory nie miałam okazji słyszeć jak zasuwa ale szczęka mi opadła z wrażenia.
W ostatnim tygodniu zaliczyli z Tosią po jednej imprezce urodzinowej tutejszych kumpli. Bardzo fajnie pomyślane. Dzieci dostają zaproszenie z danymi logistycznymi (data, miejsce i czas trwania akcji oraz telefon kontaktowy do rodziców- czyt. organizatorów). W umówionym czasie dostarcza się imprezowicza pod wskazany adres i pozostawia bez asysty rodziców. Najczęściej czas imprezki to 2 godziny. W tym czasie jest standardowo- tort ze świeczkami i jakieś inne coś (np. czekoladowe mufinki) i konkurencje z drobnymi nagrodami (słodyczami), które dzieciaki dostają do domu. Staszek przyniósł papierową torebkę z napisem Staś, z łakociami i papierowymi parasolkami, takimi do drinków. To był dopiero hit! O ustalonej godzinie rodzice stawiają się pokwitować odbiór własnej progenitury, która z balonikiem albo rozwijaną tutką-gwizdkiem w zębach opowiada co było. Potem w aucie tradycyjny podział łupów, tradycyjnie niesprawiedliwy ("ooooo nieee, dlaczego ona (on) ma zawsze więcej czekoladek ode mnie?"). W sumie bez alkoholu tez można się bawić... ale po co się męczyć :)))
Kolejny raz doświadczam, że luźniejsze podejście do życia to tutaj chleb powszedni. Nikt nie bije się o "Złotą patelnię" w zawodach kulinarnych. Dzieci mają spotkać się w celu zabawy a nie żarcia! Taka mamusia jubilata obskakuje tylko młodzież i wszyscy są zadowoleni.
To takie moje przemyślenia pana Henia.
Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.

1 komentarz:

jo pisze...

ko, ko, ko, cos cisza w eterze!?
oderwac mi sie od kiszenia kapusty i robienia sera i szybciutko pisac co nowego. aha, i zdjecia, prosze wiecej zdjec!