wtorek, 30 grudnia 2008
Opowiadanie na koniec roku.
Dlaczego? Po co? Dla kogo?... każda odpowiedź jest dobra.
Proszę otworzyć w nowej karcie to http://pl.youtube.com/watch?v=eCKzdFh_CQA i zagłębić się w opowiadanku:)
Był sobie derwisz, który czyniąc powinność swą (wirującym tańcem sławił Stwórcę) przemierzał świat.
Pewnego dnia, będący u kresu sił dotarł do wsi i zapytał o nocleg. Mieszkańcy wskazali mu domostwo szakira o imieniu Ten Który Nieustannie Dziękuje Bogu.
Szakir przyjął go z otwartymi ramionami, nakrarmił, napoił, dał ciepłą kołdrę do spania.
Derwisz zbierając się do drogi podziękował gospodarzowi, wychwalając jego bogactwo i dobre serce. Na co ten odpowiedział:
- Cała przyjemność po mojej stronie, kiedyś to i tak przeminie.
Zdziwił się derwisz ale zapamiętał te słowa i ruszył przed siebie.
Upłynęło trochę czasu, a droga znów doprowadziła go do wioski. Niestety domu szakira nie mógł odnaleźć. Znów zasięgnął języka u miejscowych. Okazało się, że przyszła powódź i zmiotła wszystkie dobra szakira Tego Który Nieustannie Dziękuje Bogu ale przyjął go pod swój dach sąsiad. Derwisz zapukał do jego drzwi. Zastał tam gospodarza i swego poprzedniego dobroczyńcę, któremu współczuł z całego serca. Ten odpowiedział:
- Nie martw się i to przeminie.
Kolejny raz derwisz sufi przemierzając świat trafił do wioski. Jakież było jego zdziwienie gdy okazało się, że szakir został beneficjentem wszystkich dóbr swojego sąsiada, który zmarł nie pozostawiając spadkobiercy. Widzę, że karta odwróciła się na dobre, powiedział derwisz do szakira. Tak ale i to przeminie- odparł szkir.
Minęło znów sporo czasu gdy derwisz dotarł do wioski, gdzie dowiedział się od miejscowych, że szkakir zmarł. Poszedł więc pochylić czoła nad grobem. Znalazł mogiłę i kamieniem nagrobnym, na którym zostało wyryte zdanie: Wszystko przeminie.
Pewnego dnia król ogłosił konkurs na wymyślenie czegoś, co sprawi, że będzie radosny gdy będzie mu źle i jednocześnie postawi na ziemi gdy będzie za bardzo rozradowany.
Wygrał derwisz, który ofiarował mu pierścień, na którym było wyryte zdanie: "To przeminie".
Teraz o muzyczce w tle. Pan, który się zwie Mercan Dede (niestety nie wiem, czy jest jakieś polskie tłumaczenie, np. Ten Który Nieustannie Gra Na Flecie Elektronicznym:) pochodzi z Turcji i jest słynny (tam i gdzieniegdzie w Świecie) z tego, że na jego koncertach występują prawdziwi derwisze z tańcem, symbolizującym harmonię z Bogiem poprzez ruch obrotowy (jak planety wokół Słońca). Skąd moja z nim znajomość? Z filmu "Życie jest muzyką" opowiadającym o życiu i muzyce (różnej i różnistej) w Istambule, widzianej i słyszanej uszami Niemca (z pochodzenia Turka) Faitha Akina. Pewien derwisz opowiada tam o symbolice ich stroju i tańcu. Niestety nie wyjaśnia skąd doniczka na głowie.
I to tak z początkiem Nowego Roku. Z braku mądrzejszych przemyśleń skandynawskich.
Pozdrówka Arleta&Freye.
poniedziałek, 29 grudnia 2008
Urodziny.



środa, 24 grudnia 2008
piątek, 19 grudnia 2008
Minęło pół roku.
Kończę aby nie wpaść w niefajny nastrój.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
wtorek, 16 grudnia 2008
Kasza dla krasnoludków.
sobota, 13 grudnia 2008
I ty możesz zostać Indianinem.
Z moich spostrzeżeń wynika, że dużą wagę przykłada się tu do światła. Mnóstwo tu świeczek, latarenek, pochodni, światełek w oknach. W każdym domu pali się raczej więcej punktowych świateł niż jedno ostre, sufitowe. Podczas pochodu świętej Łucji, szefowa ma na głowie wieniec ze świeczek (często prawdziwych) a reszta niesie światło w rękach. Atrybutami świętej z Syrakuz jest światło świecy albo oczy na tacy. Kto nie zna historii niech nadstawi uszu: Była sobie dziewczyna z dobrego, mieszczańskiego domu na Sycylii (jeszcze przed nastaniem mafii bo koło 300 roku), którą osierocił był tatuś, a mamusia zapadła na ciężką chorobę. Lucia modliła się o zdrowie dla rodzicielki, składając w ofierze śluby czystości. Mamusia wyzdrowiała i za czas jakiś zaczęła ją swatać z młodzieńcem z równie zacnego rodu. Córka wierna ślubom odmówiła zamążpójścia, co doprowadziło do niedoszłego narzeczonego do niegodziwości. Doniósł do stosownych władz, że dziewczyna jest chrześcijanką. Wydano na nią wyrok prac przymusowych w domu publicznym. Na wieść o tym Lucia wydłubała sobie oczy. Ostatecznie musiano dobić biedaczkę. Taka to smutna historia męczennicy Łucji, która podzieliła los i innych średniowiecznych bohaterów w imię idei.
A co ma wspólnego z tytułem posta? Otóż dzisiaj byliśmy na kolejnej już wycieczce zorganizowanej przez tutejszą grupę turystyczną dla dzieci. Na zaproszeniu było napisane (oprócz tradycyjnych danych logistycznych), że każdy będzie mógł ściąć choinkę, napić się glogu i poczęstować pierniczkami. Co do bufetu mieliśmy jasność, trochę z tą choinką jakby nie bardzo ale ponoć podróże kształcą. Spacerek bardzo przyjemny. Tradycyjnie dotarliśmy spóźnieni (kupowaliśmy łyżwy i po drodze spotkaliśmy mamę Staszka koleżanki, która bardzo zapragnęła spędzić dzień z namiżanka nie mama!). Ale dotarliśmy w końcu na miejsce, cały pochód przed nami wyruszył punktualnie jak było ustalone. W sumie przetarte szlaki też są coś warte:) Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że owszem; I ty możesz zostać Indianinem (znaczy się dać choinie po nogach toporkiem albo piłą) ale za odpowiednia opłatą (to co mieliśmy w kieszeni nie było dość odpowiednie, mimo niewygórowanej ceny iglaków). Swoją drogą bardzo ładne świerki i jodły. Jutro jesteśmy umówieni z panem i śmigniemy tam rańcem.
Tyle na dziś.
Aha i jeszcze coś na deser. Tu jest link do takiego programu, który był dawany w tutejszej telewizji parę lat temu pod tytułem Typisk norsk (Typowo norweskie) a traktował o języku, komunikacji i takich tam. Zachęcam do obejrzenia samej czołówki. Rzeczywiście jest to norweskość w pigułce: http://www1.nrk.no/nett-tv/klipp/35483
Pa. Arleta&Freye.
wtorek, 9 grudnia 2008
Ciasteczkomania.


Dzisiaj było tak jak wyżej. Kruche ślimaczki o smaku kawowym (ciemny zwój z kawy rozpuszczalnej i kakao) i bakaliowe. Już chyba cały asortyment wypieczony. Teraz pora na roboty wykończeniowe. Sklejenie domku z piernika, ozdabianie i takie tam...
No i oczywiście czekam na foremki piernikowe z Polski bo bez nich cała robota (i radocha) na nic!
Drobne wypieki są tutejszą specjalnością. Każdy ma jakieś swoje, bardziej lub mniej tajemne przepisy. Zdążyliśmy już powymieniać smaki.
Z innych tradycji (przedszkolnych) byłam dziś na śniadaniu u Tosi w grupie. Panie przygotowały szwedzki stół dla dzieci i rodziców. Bardzo przyjemne doświadczenie, gorące bułeczki i kawusia, którą przygotował ktoś inny:) Kolejny raz zadawałam szyku, wylansowana na odświętnie. Teraz przynajmniej nie było dużego zaskoczenia (dla mnie), wśród dresowatych rodziców. Tosia również pięknie się zaprezentowała w brązowej sukni w kwiaty. Niestety zdjęć nie będzie bo zapomniałam wziąć aparatu (w końcu godzina 8 rano to tutaj środek nocy).
Musicie uwierzyć na słowo, że wstydu przed Ryśkiem nie było.
Dla tych co nie łapią hasła z Ryśkiem śpieszę z opowiedzeniem dowcipu, z którego pochodzi rodzinny już cytat. Nie wiem czy dzieci są dobrze zorientowane ale również stosują tę frazę.
Pewien mężczyzna podejrzewał żonę o niewierność, po tym jak w chwili uniesienia wyszeptała: Och Rysiek... Rysiek? Jaki Rysiek? Przecież ja jestem Janek! Tak więc, jak to w dowcipach bywa wybrał się w rzekomą delegację (czyli ukrył w szafie i czekał na rozwój wydarzeń). Niedługo musiał czekać gdy usłyszał dzwonek do drzwi. Przez dziurkę od klucza w szafie zobaczył niesamowicie przystojnego faceta z bukietem róż, który został wręczony żonie. Ta zaprosiła Ryśka do stołu. Ciągle wzdychała; och Rysiek! W trakcie eleganckiej kolacji Rysiek odebrał kilka telefonów w różnych europejskich językach. No złoto chłopak! Po uczcie wylądowali (jak to w dowcipach) w sypialni. Po grze wstępnej żona zaczyna się rozbierać... Na co nieszczęśnik w szafie: Booożeee! Jaki wstyd przed Ryśkiem.
No i tak to życiu bywa. Najważniejsze aby nie było wstydu przed Ryśkiem!
Tyle na dziś.
Pozdrawiamy cieplutko. Arleta&Freye.
poniedziałek, 8 grudnia 2008
Adwent (ciąg dalszy).

Z tygodniowym opóźnieniem będzie o adwentowej lekcji u Staszka w szkole. W nastrojowej klasie (półmrok i wszędzie ustawione małe świeczki) sączyła się muzyczka w podobnym klimacie. Dzieci siedziały w kręgu i rozmawiały z panią o adwencie. Potem przyszła kolej na zapalenie pierwszej (z 4, czyli tyle ile jest tygodni do świąt) świeczki. Dyżurna Catrine wylosowała szczęśliwca, którym okazał się być Staszek i to on dokonał zapłonu. Potem Svein Kristian zapalił inną w kształcie róży. Cały wystrój był w kolorze fioletowym. Następnie pani czytała historię o Zosi, do której trafiła dziewczynka-krasnoludek (oczywiście świąteczna). A na koniec, główna atrakcja: kolejny wylosowany szczęśliwiec otwierał pierwszy prezent z kalendarza adwentowego, wykonanego przez dzieci. Najpierw miały przynieść niedrogie przedmioty, pięknie zapakowane, a potem wieszały je na ścianie. Codziennie któreś z nich losuje prezent. Oczywiście śpiewy też były.Bardzo udana imprezka. Zwłaszcza to odliczanie dni do Świąt.
A w piątek były warsztaty bożonarodzeniowe i mamusie (albo tatusie czy też babcie) pomagały szyć dzieciom Mikołaje z filcu. Właściwie instytucja Mikołaja jest tu nieznana, ci brodaci goście w czerwonych uniformach są nazwani bożonarodzeniowymi krasnalami (obu płci). Tak też w noc mikołajkową tylko do polskich dzieci przychodzi Mikołaj:) A jak sobie Staszek poradził możecie sami ocenić. Ciągle krzyczał; mama nie pomagaj, nie pchaj łap!
Nistety (jak mawia Stachu) było to silniejsze ode mnie. Ale dumna z syna jestem, a on zadowolony z przygotowań świątecznych. Upiekł na zajęciach SFU ciasteczka czekoladowe, które przyniósł we własnoręcznie wymalowanym słoiku, cały uchachany, że sam to zrobił...
U Tosi głównie na warsztacie są ozdoby choinkowe, takie plecione do połowy serduszka (co je tylko Kuba umie zrobić), gwiazdki, główki julenisse (krasnali)... No i przepraszam- dzieciarnia ozdabiała domek z piernika (MM-sami).
Jutro u Tosi w przedszkolu śniadanie dla rodziców (taki julebord w wydaniu mini:).
I tak czas leci, a Święta za chwilę.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Adwent#
czwartek, 4 grudnia 2008
Warsztaty ciasteczkowe.

niedziela, 30 listopada 2008
Adwent.
Dziś pierwsza niedziela adwentu. Byliśmy w tutejszym kościele na mszy, po której każdy z palącą się pochodnią (nawet Tosia) przemaszerował na tutejszy rynek. Kto zgadnie w kogo przeistoczył się Staszek jak dostał do ręki miecz z żywym ogniem? Ku naszemu przerażeniu cały pochód (całe Laerdal?) łącznie z dzieciakami, które przyswoiły sposób lokomocji na 2 kończynach dolnych, niósł ogień. Lokalna prasa nie doniesie raczej o przypadkach samospalenia, wszystko przebiegło OK.
Na miejscu stała choinka, którą podświetlono ku uciesze zebranej gawiedzi, lampkami (nie pochodniami) i zaczęła się imprezka. Dzieci ganiały- jak to dzieci, starsze (ode mnie) panie wykonały balecik w niebieskich polarach (temperatura na zewnątrz raczej nie rozpieszczała), taki taniec synchroniczny, bardzo popularny na końcu ubiegłego stulecia, w boysbandach. Zapytałam męża, czy widzi swoją żonę w towarzystwie koleżanek: N., G. i J.F. na krzeszowickim rynku? Taaa! Odpowiedział i się zadumał. A na koniec lokalna orkiestra dęta wykonała krótką wiązankę, norweskich melodii bożonarodzeniowych. W międzyczasie bożonarodzeniowe krasnale (instytucja Mikołaj jest tu nieznana) rozdały wszystkim dzieciom torebeczki ze słodyczami (i mandarynką!) w środku. Klasa dziesiąta w ramach zbiórki kasy na wycieczkę do Anglii serwowała za drobną opłatą gofry i glog (napój niewyskokowy, o smaku i zapachu koli wymieszanej z przyprawą do piernika, niegazowany, uzyskuje się go przez wymieszanie soku jabłkowego, gotowego koncentratu glogu do dostania w polskiej Ikei, i dodaniu do tego rodzynek i pokrojonych migdałów). Zanim osiągnęliśmy temperaturę otoczenia wróciliśmy do domu, zgarniając po drodze kumpli Staszka. Imprezka rozkręciła się na dobre. Po pizzy dzieci zostały zapakowane z kombinezony zimowe i wydane rodzicom.
I tak minęła kolejna niedziela.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
piątek, 21 listopada 2008
Szarlotka.

środa, 19 listopada 2008
Minął piąty miesiąc.



piątek, 14 listopada 2008
Wycieczka do orlego gniazda.



Był to zestaw garnków turystycznych (taki kocher)... Jeśli chodzi o kuchnię norweską to... wnet!
Będą przepisy! Mówiąc o przysmakach kuchni norweskiej użyłabym sarkazmu ale coś postaram się stiuningować aby nadawało się na nasze podniebienie. Najkrócej gdybym miała scharakteryzować smak to byłby słono-słodki, z zapachem ryby, ziemniakami, kapustą... Desery nie do przyjęcia dla mnie. No może w chwili dużego załamania psychicznego.
Tyle na dziś. Aha to co ma na głowie Tosia jest tutejszym wynalazkiem. Taka rura, do połowy w hallo kitty, a druga część z polaru. Można to nosić na co najmniej sześć sposobów (czapka po zawiązaniu końca albo wywinięciu, opaska, rura na głowie i szyi...) Musiałam jakoś to wytłumaczyć abyśmy nie zostali posądzeni o przejście na muzułmanizm:)
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/121108#
poniedziałek, 3 listopada 2008
Wycieczka w niedzielę.


Zastanawiające jest to, że dzieciarnia docenia tylko żarcie typu industrial. Żadne tam mamusine obiadki tylko pizza, fryty czy hamburgery. O tym, że prawdziwego piernika (tego z przepisu z prosektorium) nawet do pyska nie wezmą- nie wspomnę. Ale co tam -kiszę kapustę w wiadrze, robię biały ser z 7 litrów mleka, celem teleportacji polskich smaków i przeszczepienia ich na tutejszy grunt. Okazuje się, że biały ser (w naszym rozumieniu) to oni nawet znają ale jako produkt wyjściowy do żółtego. Kupuje się w aptece podpuszczkę i dodaje do mleka celem szybkiego ścięcia,

Ta apteka to ciekawe miejsce na zakupy. Poza lekami i wyżej wymienionymi można tu nabyć różne odblaskowe maskotki, kamizelki, paski (każdy Norweg musi odblaskiwać ile się da jak jest ciemno, starsi ludzie noszą takie światełka odblaskowe przymocowane sznurkami do kieszeni. Jak jest jasno trzymają je w kieszeni, a jak jest potrzeba wypuszczają na zewnątrz i tak idą z dyndającymi na kurtce albo płaszczu). I to będzie tyle na dziś.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
Tradycyjnie zaproszenie do galerii: http://picasaweb.google.pl/arletafrey/021108#
niedziela, 2 listopada 2008
Wycieczka w sobotę.

czwartek, 30 października 2008
Pierwsze przymrozki.

niedziela, 19 października 2008
Jesień przyszła, rady na to nie ma.



Do tej pory nie miałam okazji słyszeć jak zasuwa ale szczęka mi opadła z wrażenia.
W ostatnim tygodniu zaliczyli z Tosią po jednej imprezce urodzinowej tutejszych kumpli. Bardzo fajnie pomyślane. Dzieci dostają zaproszenie z danymi logistycznymi (data, miejsce i czas trwania akcji oraz telefon kontaktowy do rodziców- czyt. organizatorów). W umówionym czasie dostarcza się imprezowicza pod wskazany adres i pozostawia bez asysty rodziców. Najczęściej czas imprezki to 2 godziny. W tym czasie jest standardowo- tort ze świeczkami i jakieś inne coś (np. czekoladowe mufinki) i konkurencje z drobnymi nagrodami (słodyczami), które dzieciaki dostają do domu. Staszek przyniósł papierową torebkę z napisem Staś, z łakociami i papierowymi parasolkami, takimi do drinków. To był dopiero hit! O ustalonej godzinie rodzice stawiają się pokwitować odbiór własnej progenitury, która z balonikiem albo rozwijaną tutką-gwizdkiem w zębach opowiada co było. Potem w aucie tradycyjny podział łupów, tradycyjnie niesprawiedliwy ("ooooo nieee, dlaczego ona (on) ma zawsze więcej czekoladek ode mnie?"). W sumie bez alkoholu tez można się bawić... ale po co się męczyć :)))
Kolejny raz doświadczam, że luźniejsze podejście do życia to tutaj chleb powszedni. Nikt nie bije się o "Złotą patelnię" w zawodach kulinarnych. Dzieci mają spotkać się w celu zabawy a nie żarcia! Taka mamusia jubilata obskakuje tylko młodzież i wszyscy są zadowoleni.
To takie moje przemyślenia pana Henia.
Pozdrawiamy cieplutko Freye&Co.
poniedziałek, 13 października 2008
Ja Odra, ja Odra. Jak mnie słychać?
Inne płytki to Brzechwa dla dzieci, a dla starych (znaczy się starej;) Czesław, Mama Mia. No i w końcu hity muzyki klasycznej dla erudytów (właściwie jednego). Standardowo literatura motywacyjna. O wódce i kiełbasie nie wspomnę.
Szybko przeleciały 3 tygodnie. W ostatnim dotarł Kuba z dziećmi.
Baaardzo dziękujemy za wsparcie wszystkim, którzy znaleźli dla nas czas. Niestety nie zdążyliśmy zobaczyć się ze wszystkimi, z którymi planowaliśmy. Sorki! Ale nie ma tego złego, następnym razem będą pierwsi w karneciku spotkań. Miałam w planie pozdrowić wszystkich Krewnych i Znajomych Królika z imienia i nazwiska jednak głupio by wyszło gdybym kogoś pominęła. Dlatego każdy, kto poczuwa się, że do niego piszę niech będzie pozdrowiony i pozdrowi jeszcze 5 innych gości... od nas! Myślimy o Was ciepło wiedząc, że jesteście. Może na starość robię się sentymentalna ale doceniam jako najwyższą wartość "manie" rodziny, przyjaciół, znajomych...
Zwłaszcza takich jak my mamy! A co!
Trzymajcie się cieplutko.
Arleta&Freye.
PS. Następnym razem będzie raport norweski.
czwartek, 11 września 2008
No i jest!


Poza śliczną okolicą przyrodniczą sąsiednie domy też znacznie atrakcyjniejsze od tych, które widzimy przez okna i znacznie młodsi mieszkańcy.
poniedziałek, 8 września 2008
Kolejny weekend.

No i wtedy sobie pozwiedzamy! Mam nadzieję, że nie tylko sklepy;)
piątek, 29 sierpnia 2008
Blognoweli norweskiej ciąg dalszy.
Zakładałam to z góry, jeszcze przed wyjazdem. Po pierwszym stresie komunikacyjnym językowo zaczynam się rozkręcać i mam wrażenie, że nie jest najgorzej. Kurs norweskiego zaczyna się w mieście oddalonym od nas o najdłuższy tunel świata (24.5km). Zajęcia mają być raz w tygodniu i trwać 2 godziny (18-20). Od podstaw. Obawiam się "jak powiedział mężczyzna ugryziony przez psa w nogę, która była sztuczna- mnie to nie dotyczy". Uważam że, podstawy mam za sobą.
Nie wiem czy Norwegowie mają to samo zdanie? Z drugiej strony komunikacja polega na dobrych chęciach obu stron i tego w tym przypadku nie brakuje:)
Wczoraj byłam w szkole na spotkaniu rodziców z klasy Staszka. Nie jest to wywiadówką bo ta ma miejsce wtedy gdy rodzic spotyka się solo z nauczycielem i rozmawiają o dziecku. Wracając do wątku głównego; w ubiegłym tygodniu zostałam poproszona przez klassenkontakt(a) o zrobienia ciasta na spotkanie rodziców. Jedząc jabłko, niemalże się udławiłam z wrażenia gdyż dokładnie taką rozmowę przerabiałam w czytance. Lars Bo (Lasz Bu) dzwoni do jednej z mam i prosi dokładnie tymi samymi słowami co Olav (ojciec Egila, uważni czytelnicy pewnie łapią o kogo chodzi). Zgodziłam się z entuzjazmem (wiedziałam, że tak trzeba z czytanki:) i upiekłam ciasto gruszkowo-czekoladowe (http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis2816.html ), które zdobyło duży aplauz. Nie wiem czy tak miało być zgodnie z instrukcją bo czytanka nie donosi. Spotkanie bardzo luźniutkie, jak całe życie tutaj!
Miałam okazję do wylansowania się, więc wykorzystałam. Pełny makijaż, buty na wysokim obcasie (o mało się nie zabiłam wchodząc i zsiadając z rowera), torebka... no i tak siedziałam obok mamuś i tatusiów w porozciąganych dresach i adidasach. Spodziewałam się tego ale powzięłam twardą decyzję dbania o image! Niestey wygląd nie jest tu czymś o co się zabiega. Siedzieliśmy przy stolikach w grupach przyjacielskich. To znaczy przez trzy miesiące jesteśmy przypisani rodzinami do Egilów i rodziny Pera aby nawiązać bliższy kontakt i bardziej się zaprzyjaźnić. W listopadzie rodzina Stasia organizuje spotakania towarzyskie. Mogą to być przyjątka z zabawą w domu, piknik czy wyparawa w góry w czasie weekendu. Pomysł wydaje się fajny. Mam tylko nadzieję, że nie skończy się to stwierdzeniem Staszka (po wizycie kolegi, który nie dorównywał grze w star wars wujkowi Januszowi); tylko nie zamawiajcie mi go więcej!
Pani wychowawczyni streściła o czym dzieci będą się uczyły w tym roku. Pokazała podręczniki, które zostają w szkole a dzieci noszą w tornistrze tylko te, w których mają do odrobienia pracę domową (jedną do nauki literek, drugą do matematyki), przedstawiła stronę internetową szkoły i w niej klasy.http://laerdalsoyri.skule.no/ Jest tam między innymi rozkład zajęć na bieżący tydzień, rozpisanymi zadanymi pracami domowymi (dzięki czemu wiemy co dzieci mają robić w domu) i aktualne wiadomości. W ubiegłym tygodniu było napisane, że na pierwszą lekcję na powietrzu uczniowie mają przynieść kiełbaski, które będą piekły nad ogniskiem podczas wycieczki.
Potem rodzice dostali nożyczki i wycinali jakieś kwadraciki do nauki matematyki. W międzczasie barek samoobsługowy, można było się częstować kawą, herbatą (przyniesionymi w dzbankach termosach z domu przez rodziców) ciastami (trzy różne). Ten pomysł uważam za genialny. Dostaliśmy w garść kartki ze streszczonymi tematami i tak w przyjaznej atmosferze rozstaliśmy się przed godziną dwudziestą.
A dziś rano dorwała mnie przed przedszkolem jedna z mamuś i pozachwycała się ciastem. Przyznacie sami, gdzie mi lepiej być może?! Zdecydowanie wprawiła mnie w dobry nastrój na resztę dnia. Jak mawia Kuba: I świnka wejdzie na drzewo gdy ją chwalą! Ze mną nie jest inaczej.
Tyle na dziś. Pozdrawiamy cieplutko; Arleta&Freye.
piątek, 22 sierpnia 2008
Początek "roków"- szkolnych i przedszkolnych.

Po przywitaniu dzieci po wakacjach, przedstawieniu Staszka, paru słowach o książkach- dzieci czytały z tablicy napisane imiona a potem rysowały co chciały... i o dziwo Stasiu nie narysował żadnych militariów ani Indianego Jonesa tylko dom w którym mieszkamy z przylegającym sąsiadów, nasze rowery i auto nie nasze.

Potem zdjęcie pamiątkowe klasy na boisku i wróciliśmy do domu.
Następnego dnia Tosia była pierwszy dzień w przedszkolu. Tym razem obyło się bez oficjalnego powitania. Po prostu dzieci przyszły i zaczęły się bawić. Na drugi dzień jedna z pięciu pań wychowawczyń wzięła mnie do pokoju zwierzeń i wypytała mnie o wszystkie szczegóły z życia Tosi począwszy od od okresu embrionalnego.
Rano jeździmy rowerami we trójkę ze Staszkiem, który ma codziennie zajęcia od 9 do 13.30. Przed przedszkolem rozdzielamy się (szkoła jest naprzeciwko przedszkola). Zostaję z Tosią tak długo póki łaskawie nie zezwoli mi oddalić się. Dziś nie było Sonii więc Tosia przeżyła mały kryzysik, że będzie musiała być sama z niemówiącymi po polsku. Panie mówiły, że nie było źle ale chodziła smutna. Nie było mnie raptem 2 godziny. Jeśli chodzi o same zajęcia obojga dzieci to są bardzo zadowolone jednak bariera językowa trochę odbiera entuzjazmu obojgu. Sprawiają wrażenie lekko przestraszonych i zawstydzonych. U Stacha jednak wygląda to lepiej. On sam jakoś próbuje się dogadywać i dzieci w klasie mają trochę inne nastawienie do niego

Po tygodniu w szkole synuś nie odmówił współpracy wręcz odwrotnie jest zadowolony ze wszystkich zajęć, głównie tych na powietrzu. Został wielkim entuzjastą gry w palanta i przerw śniadaniowych, na których dostają mleko w kartonach (250ml). Od przyszłego tygodnia będą przerwy owocowe, sponsorowane przez szkołę. Za mleko płacimy ale jest na miejscu, nie trzeba więc nosić w plecaku. Obiadów nie ma ani w szkole ani przedszkolu, jedynie lunsj w południe. Tak to jest pomyślane aby dzieci mogły jeść obiad z rodzicami w domu.
Z fajnych pomysłów szkolnych jest lekcja na powietrzu, jeden dzień w tygodniu (tu wtorki) dzieci idą na wycieczki piesze i tam poznają przyrodę, okolicę, liczą ptaki, czytają napisy, uczą się o ruchu drogowym...Nie ma znaczenia jaka jest pogoda. Mają mieć w szkole dyżurne ubranie przeciwdeszczowe i zapasowe suche oraz kalosze.
W poniedziałki mają podczas lekcji pływanie na basenie (w budynku szkoły).
wtorek, 12 sierpnia 2008
Takie sobie dyrdymały.
Mija niedługo 2 miesiąc naszego pobytu. Największe postępy w norweskim poczynił Staszek.
Od końca ubiegłego tygodnia chodzi na zajęcia "świetlicowe" w szkole. Na początku chodziliśmy razem z Tosią, potem odprowadzałyśmy go aby się "odwstydził" a dziś proszę bardzo- został sam na cały dzień i bardzo mu się podobało. Dużo atrakcji na dworze, hali sportowej i rzeczonej świetlicy. W tamtym tygodniu męczył Kubę aby zaprosił Egila do nas. Na co Kuba -sam zadzwoń. I tak tez się stało. Wziął Stachu słuchawkę, gdzie wpisany jest numer telefonu do Egilów, napykał co trzeba, coś tam pogadał, na koniec rzucił- U ko! (ok po norwesku). Po czym zakomunikował, że kolega przyjdzie o 10 (nie było inaczej). Az prosi się anegdota opowiedziana przez ojca Kuby o profesorze (z uczelni rodziców), który zapragnął bratać się z wiejskim folklorem i naturą. Wybrał się za miasto, uciął kawałek brzozy (czy innego kijaszka), wystrugał piszczałeczkę i zaczął wygrywać melodyjki. Autochton przyglądający się całemu misterium, skwitował to dosadnie- "Samorodek pie...y"
Przez następne 3 dni będziemy mieć na wychowaniu Thora (czyt. Tura),najmłodszego brata Egila, który jeszcze roku nie skończył i został nazwany pieszczotliwie przez Tosię, małym Turkiem. Od poniedziałku zaczyna "chodzić" do przedszkola a jego rodzice zaczęli pracę i nie bardzo mieli pomysł co z małym zrobić więc... Nasza progenitura też startuje od przyszłego tygodnia. Staszek w poniedziałek, Tosia we wtorek.
W przyszłym tygodniu przyjmujemy też pierwszych polskich gości (co prawda mieszkających w Szwecji).
To tyle na dziś o wpuszczaniu korzeni.
Pozdrawiamy cieplutko.
Freye&Co.
PS. Jeśli ktoś by pytał o narzędzie łamiące wszelkie bariery narodowe to w czołówce stawiam tort czekoladowy (http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis1693.html)
środa, 6 sierpnia 2008
Borgund Stavkyrkje.
W niedzielę zaplanowaliśmy dojazd do Borgund, obejrzenie najsłynniejszego w Norwegii kościoła zbudowanego z drewna a potem przejście "niedzielną trasą" z dziećmi.
Początek przebiegł zgodnie z planem. Dotarliśmy drogą historyczną (biegnącą równolegle do drogi głównej) na miejsce. Mijaliśmy po drodze liczne stoiska samoobsługowe oferujące czereśnie (po norwesku moreller), maliny i o dziwo- jeszcze truskawki. Ciekawostką dropsa jest forma płacenia za zakupy. Bierze się plastkiowe pudełeczko z owocami a należność wrzuca do stojącego słoika. Wieczorem przyjeżdża właściciel i kasuje całość. Ciekawe czy u nas (w Polsce) słoiki by się ostały?
Na miejscu (w Borgund) w baraczku mieszczącym wystawę związaną z kościołem, kawiarnię i pamiątkarnię- wystartowaliśmy. Ekspozycja niewielka ale bardzo fajna. Chodziło się w kółko otoczone drewnem. W środku koła mała salka gdzie można było zasiąść na czterech stojących centralnie ławach wysłanych owczymi skórami i obejrzeć pokaz klimatycznych slajdów związanych z kościołami belkowymi (ciekawe ujęcia detali). Wszystko to w sączącej się muzyce Jana Garbarka. Na belkach przy wejściu jakiś zaszyfrowany pismem runicznym tekst.
Runy czyli litery alfabetu zwanego futharkiem (od pierwszych znaków) albo znaki magiczne składają się z pionowych i skośnych linii. Powstały na bazie alfabetu łacińskiego, w zamyśle miały być ryte na drzewach lub w kamieniach. Aby uniknąć błędów związanych z występowaniem naturalnych pęknięć struktury drewna nie występują nacięcia poziome. Mój najlepszy z mężów, odczuwając niedosyt języków obcych nabył stosowną literaturę, którą teraz wrzuca na swój twardy dysk (ten wewnątrz czaszki) i tylko czekać jak pójdą do apteki pierwsze recepty wyryte na korze... Do tej pory panie farmaceutki zachwycają się jego pięknym pismem;)
A według mitologii nordyckiej runy dostali ludzie od Odyna (szefa wszystkich nordyckich bogów), który z kolei aby posiąść światłość i tajemnicę run przebił własny bok włócznią i dał powiesić na skale, gdzie po 9 dniach doznał olśnienia. Po czym wyrył na wszystkich dostępnych kijaszkach magiczne litery, następnie je zestrugał i wymieszał z miodem i dał do wypicia ludziom.
To był pierwszy wątek mitologii nordyckiej w blogu. Następnym razem będzie o Freii i Freyu, niezłych rozpustnikach. Zastanawiam się jak tu się sprzedaje te historie dzieciom?
No dobra, miało być coś o najstarszym belkowym kościele, liczącym 800 lat. Nieźle się trzyma!
Przypomniała mi się historia ze szpitala w Chrzanowie, gdzie trafiła stuletnia pacjentka z powodu zaparcia. Jak ją skomplementowałam, ze dobrze się trzyma jak na swój wiek, usłyszałam w odpowiedzi : "Pani tyz!"
Ścieżka spacerowa okazała się być stosowna do możliwości naszych dzieci.Po powrocie do domu Kuba miał niedosyt wrażeń (dlaczego Kubę ominął spacer?), zapakował siebie i Staszka w piankowe kombinezony i pojechali pływać w fiordzie.
Aha i wspomnę jeszcze, że w końcu staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami norweskich peseli i karty podatkowej. Już po przeszło miesiącu.
Jeśli miałabym określić moje samopoczucie to porównałabym je do Hana Solo odmrożonego z karbonitu. Powoli napięcie opada. Zaczęłam coś tam gadać, kombinując jak tylko potrafię. Nie jestem genialnym Kubą więc na początku mogę kaleczyć norweski. A co mi tam!
Tyle na dziś. Pozdrawiamy cieplutko.
Freye&Co.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/3sierpnia08?authkey=hezrqPPGjsQ
A jeśli chodzi o urodzino-imieniny Kuby; to urodziny miał wczoraj, imieniny dzisiaj :)
niedziela, 3 sierpnia 2008
Nie pytajcie co ja widziałam!
W sobotę wybraliśmy się na zakupy do Voss, oddalonego od nas koło 100km (i minęliśmy po drodze ze sto tuneli, w tym najdłuższy na świecie 24.5 km). Start był w sklepie sportowym, gdzie mierzyliśmy (niektórzy z nas ale nie powiem kto) różne rzeczy, głównie sort przeciwdeszczowy. Z reklamówkami w ręku docieramy do drugiego centrum handlowego a tu goni za nami zadowolony pan w średnim wieku z jakimiś czerwonymi, łudząco przypominającymi nasze paszporty książeczkami i pyta czy to nasze? Ja pokręciłam przecząco głową (bo niby skąd nasze paszporty miały się tu wziąć?) na co ktoś kto mierzył w sportowym sklepie (nadal nie ujawnię personaliów) zrobił minę... hmm!?! tu nawet mi brakuje określenia. Fakt, że wyglądał jakby mu nadnercza wzięły nadgodziny. Po wylewnych podziękowaniach kontynuowaliśmy wydawanie pieniędzy. W międzyczasie Staszek zdążył się zapodziać w następnym sklepie sportowym (gdzie był zajęty chodzeniem na przyrządzie, takim jak są w fitness clubach), Tosia ściągnęła połowę wystawy z półek. W każdym razie; po czymś czego nie znoszę (czyt. zakupach) i obiadku u Chińczyka ustaliliśmy dalszy plan. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w centrum raftingu i Kuba z Jackiem (kolegą z oddziału) dowiedzą się co, gdzie, kiedy, z kim i za ile...
Tak też się stało. Zatrzymaliśmy się na parkingu, chłopaki wyszli z auta kiedy to zauważyłam bardzo fajną okolicę do sfotografowania. Zaklęłam dzieci aby siedziały w aucie a ja szybciutko napykam zdjęcia i jestem z powrotem. Myk, myk za Kubą i Jackiem... Pierwsze zdjęcie pyk!

Kolejne pyk!

Gdzieś zniknęli mi chłopaki ale co tam lecę niżej z wycelowanym aparatem, zdziwił mnie tylko dym idący bokiem od domku... i!?!... Tu scena jak w głupiej, amerykańskiej komedii. Wpadam w środek męskiej sauny gdzie bywalcy siedzą jak ich Pan Bóg stworzył, na świeżym powietrzu ma się rozumieć (ściślej rzecz biorąc na podeście przylegającym do rzeki). Zdążyłam powiedzieć tylko oOo! i dyla z powrotem do auta. Wiejąc, usłyszałam aplauz Wikingów. Zataczając się ze śmiechu dotarłam do dziewczyn i im to opowiedziałam. Te chyba nie uwierzyły bo zaraz tam polazły razem z dziećmi. Okazało się, że podchmieleni Norwedzy zdążyli przemieścić się w różnych kierunkach. Bez większego obciachu spacerowali w negliżu. No może na widok dzieci zasłonili się co niektórzy ręcznikami. W końcu znalazłyśmy naszych chłopaków (całe szczęście ubranych), którzy zupełnie nieświadomi zaistniałej sytuacji ucięli sobie wewnątrz lokalu pogawędkę na temat raftingu z panem obsługującym.
Parę kilometrów dalej obcykaliśmy wodospad...

potem Flåm (tam gdzie kolejka wyjeżdża w górę po ścianie fiordu) i dopływają transatlantyki.

W domu po kolacji zaplanowaliśmy wycieczkę na następny dzień.
A o tym w kolejnym odcinku.
Pozdrawiamy cieplutko Freye.
Aha! Tradycyjnie zaproszenie do galerii; http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Weekend?authkey=1UXck6XIR40
czwartek, 31 lipca 2008
Oj działo się działo...



wtorek, 29 lipca 2008
Obowiązek obowiązkiem jest, blog musi posiadać tekst.
