poniedziałek, 28 grudnia 2009

Znowu minął rok...

... życia mniej, życia więcej o rok. W ramach prezentu urodzinowego zafundowałam sobie kolejną kolkę nerkową. Jak się bawić, to na całego! Trochę zdążyłam zapomnieć jak fajnie bolało przed Świętami... a tu proszę bardzo- powtórka z rozrywki. Bardzo przyjemnie wspominam odloty po skopolaminie, czułam się jak Lebowski, który obrywał i odpływał.
Zastrzyk w żyłę, ból trochę puszcza, obraz zaczyna się wyginać... a potem film się urywa. Jednym słowem, przeżycia bezcenne:)
Potem Sylwester, tradycyjnie (wszyscy byliśmy świadkami narodzin nowej, świeckiej tradycji- rok temu- ściśle rzecz ujmując) oczekiwany przez nas na lodowisku. Przez nas jak przez nas, Kuba z dzieciarnią kręcili piruety, a ja z dziadkami odkorkowywaliśmy kolejne butelki z bordową zawartością... Z tego co pamiętam wytwarzałam coś na ząb w kuchni, babcia została zmuszona przez nas do upieczenia jeszcze jednego strudla (podwójnego, ma się rozumieć), potem wrócili nasi polarnicy z łyżwami i rozpoczęło się przedstawienie światło-dźwięk. U nas w ogródku, wykonane metodami chałupniczymi. Co prawda w okolicach 20, mogę przysiąc, że pamiętam, a potem już tak było fajnie, że tradycyjnie nie doczekawszy północy odpadłam. Tym razem załatwiłam się klasycznie, procentami.
Od rana kolejna runda teleturnieju "Zjem wszystko". Jeśli takowy powstanie nasza, rodzinna drużyna ma wygraną w kieszeni:)
Nie będę masochistycznie opisywać cośmy jedli. Z przysmaków kuchni norweskiej ("wspominając o przysmakach kuchni norweskiej (w oryg. angielskiej) użyłem sarkazmu- kto jest autorem tych słów?) rąbaliśmy rømmegrøt czyli kaszę manną gotowaną na śmietanie. Fantastyczny smak jeśli ktoś lubi masło. Zgodnie z hasłem; bądź kreatywny posyp cukrem i cynamonem! tak też uczyniliśmy, a potem szukałam do końca dnia wątroby w okolicy spojenia łonowego.
I tak nam dzień minął, między lodowiskiem, stołem, telewizorem, komputerem, telefonem, skypem, i znowu stołem...
A wiadomo Nowy Rok jaki...
I tylko jedno postanowienie na ten rok: żadnych noworocznych postanowień!
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta i Freye.



piątek, 25 grudnia 2009


Godzina W. minęła. Właściwie to przeleciała lotem błyskawicy.
Cały tydzień przygotowań: pierniki wszystkich gatunków,makowce, kapusta kiszona podróżująca samolotem, kolędy Arki Noego, prostowanie choinki, Epoka lodowcowa na Wii, klejenie pierogów, uszek i takich tam, śledź na tysiąc sposobów, sianko z RP (o którym w decydującym momencie zapomnieliśmy), opłatek, łosoś zamiast karpia, słynny strudel babci Malenki, świeczki od palenia, których efekt cieplarniany wzrósł o 1000%, gwiazdy betlejemskie, kominek marki jøtul, wymiana upominków z Norwegami, spirytualia przemycone z Ojczyzny przez dziadków, ŚNIEG (prawdziwy, nie ze sprayu!)-ewenement tu w dolinie, julebrus (okropna lemoniada landrynkowa), kartki i paczki świąteczne...
Wszystko to miało się nijak do tego najważniejszego! Cały dzień oczekiwania, co chwilę pytanie, która jest godzina i za ile zaczynamy (daleko jeszcze?)...
Fragment Biblii traktujący o narodzeniu Jezusa (tu nastąpił drobny incydent odnośnie fragmentu, stanęło na tym, że lektor (czyt. Kuba) zadecydował, że od prawieków jest Łukasz to ma być Łukasz.), wspólna modlitwa, opłatek, wieczerza wigilijna (dzięki ci Panie Boże, że nie udławiłam się w pośpiechu uszkiem- takie było tempo)- jak zwykle każda potrawa to większa ohydność!!! całe szczęście były również ateistyczne, ruskie pierogi- dzięki, którym dało się przeżyć, a może jak tu dłużej posiedzimy to całkiem na Grandiosę przejdziemy:)
Dobra przebrnęliśmy już najgorsze i... teraz wymarzona chwila, na którą od miesięcy czekaliśmy.
Parammmm!!!
PREZENTY!!!




Posted by Picasa

wtorek, 15 grudnia 2009

Adwent. Świeczka trzecia.

Trzeci tydzień Adwentu. palimy kolejną świeczkę. Święta zbliżają się dużymi susami i pewnie jak co roku zaskoczą nas w kuchni.
Spadł śnieg, co jest pewnym ewenementem w dolinie. Dzieciska zadowolone, ślizgają się na czym się da, nie wyłączając własnych pośladków. Choinka przedszkolna połączona była z obchodami św. Łucji. Najpierw występ połączonych sił wszystkich grup przedszkolnych, odzianych w białe koszuliny. Potem szaleństwo w sali gimnastycznej, a na koniec przyszedł Mikołaj z akordeonem, wyciął parę kawałków, porywając rodziców i dzieci do wspólnego kółka wokół choinki.
Po pokwitowaniu małych torebeczek ze słodyczami oddaliliśmy się w kierunku domu.
Następnego dnia grupa Tosi miała małe turnee w między szpitalem a ratuszem z tym samym repertuarem. Bardzo była przejęta, tym jak jej Kuba powiedział, że wszyscy chorzy od razu lepiej się poczuli po występie.
Dzisiaj choinka Staszkowa. Piernik siedzi w piekarniku, zgodnie z wytycznymi mamy się stawić z własnym wiktem.
Ostatnie dwa dni mam z życia wyjęte za sprawą kolki nerkowej, o której zdążyłam już zapomnieć, że mam coś wspólnego. Teraz czekam na decydujący atak.
I tak bez sensu plączę się po domu nie mogąc znaleźć swojego miejsca (przy garach, ma się rozumieć).
Każdy z nas na swój sposób odlicza dni do Świąt, dzieci na kalendarzu adwentowym (Stachu lego, Tosia Disney) a ja- ile jeszcze zostało do zagniecenia, zamieszania, włożenia czy wyjęcia z piekarnika.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

czwartek, 10 grudnia 2009

Adwent 2009.

Posted by PicasaPalimy drugą adwentową świeczkę. Zaczyna pachnieć Świętami.
W ubiegłym tygodniu w szkole u Staszka odbyły się tradycyjne świąteczne warsztaty i wytworzone zostały wieńce z choiny, do powieszenia na drzwiach wejściowych. Z mniejszą lub większą pomocą rodziców. Dzieci z klas 1-4 zostały wymieszane i podzielone na grupy w których pracowały.
Radosna twórcza atmosfera była chwilami zakłócana widokiem kolejnego nieszczęśnika, który wracał ze szczepienia (przeciwko słynnej grypie) ze zbolałą miną.
Tego dnia każdy mógł przynieść ze sobą julebrus, czyli oranżadę świąteczną o smaku i kolorze landryny. Pierniki były gratis dla dużych i małych.
Ozdoby do wieńców zostały wykonane wcześniej z zebranych na wycieczkach szyszek, gałązek, listków... potem pociągnięte złotym sprayem czy kolorową farbą.
U Tosi w przedszkolu dzieciska również wytwarzają ozdoby choinkowe. Za kalendarz adwentowy robią wiszące, piernikowe, ponumerowane serca zdobione MM-sami. Codziennie jedno dziecko dostaje swój przydział, z którym może zrobić co zechce, w ten sposób wstecznie odliczają do Bożego Narodzenia.
Staszkowa klasa wypiekała wczoraj ciasteczka, których sztuk 29 przyniósł dobry chłopak dla rodziny. Przepis gratis!- rzucił od niechcenia.
Bardzo dobre. Przepis gratis- jeśli ktoś jest zainteresowany zatrudnieniem dzieci w kuchni.
Dziś ja rozpoczęłam warsztaty ciasteczkowe.
Inaczej być nie mogło... na pierwszy ogień poszły pierniki.
Jak dzieci wrócą ze szkoły będziemy wałkować, wycinać, piec.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.


piątek, 4 grudnia 2009

Sagi ludzi lodu- ciąg dalszy...

Po krótkiej przerwie pojawiam się znowu.
A więc od początku (puryści językowi mogą opuścić ten początek zdania, od którego nie powinno się zaczynać... całe szczęście Kuba tu nie zagląda).
Było Førde, które okazało się nie być merde! Całkiem fajnie na tym radiologicznym oddziale gdzie hospitowałam (ładne słowo określające gapienie się dookoła głowy). Dramatyczny niedobór doktorów, niewielka ilość młodzieży (szt.2), z których jeden niedługo wybędzie do szpitala uniwersyteckiego... więc z pocałowaniem w rękę powinni przyjąć. Teraz czekam na oficjalne zaproszenie na casting, które ma pojawić się w necie i prasie branżowej.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i otworzę nową specjalizację to czeka mnie kilka ładnych lat nauki zanim zdobędę biegłość. Na początku pewnie będzie trochę pod górkę ale cieszę się na to. Przypomina mi to sytuację z czasów studenckich, gdzie mieliśmy jako asy wywiadu internistycznego wziąć w krzyżowy ogień pytań jakiegoś nieszczęśnika w Klinice Chorób Metabolicznych. Pani doktor, postać charyzmatyczna w tamtejszych kręgach, zblazowanym głosem oświadczyła: tu leży pan X, który lubi opowiadać o swojej chorobie, przepytacie go o przebieg... na co wtrącił się główny bohater- Ale pani doktor, ja nie lubię o tym ciągle opowiadać.
Na co pani doktor niezmieszana- lubi pan, lubi!
Podobnie jest z moim kształceniem. Lubi pani, lubi.
Co prawda jest to zupełnie inna bajka niż poprzednio, jednocześnie muszę skupiać uwagę na norweskim, słownictwie fachowym i nowych rzeczach... Po całym dniu trochę ATP w mózgu brakowało.
Na moje szczęście w szpitalu tym pracuje paru znajomych z Polski i krótki zarys wstępu do podstaw zaliczyłam przed przekroczeniem wrót do nowego wcielenia.
Zostałam ostrzeżona, że szef oddziału (technik radiologiczny) cierpi na przypadłość, że nagle z dobrego zdrowia zapada w chorobę i idzie na zwolnienie. Postanowiłam być czujna i następnego dnia dorwać chłopa aby dowiedzieć się jakie ma plany odnośnie mojego zatrudnienia.
Jak wspominałam wcześniej sprawa ciągnie się od prekambru i trochę czuję się jak Luke Skywalker szkolony na jedi przez mistrza Yodę: cierpliwości młody Skywalkerze! Powtarzam to sobie jak mantrę.
Następnego dnia, rano w środę, ot tak niby przypadkiem pytam gdzie mogę dorwać szefa?
I czego się dowiaduję... że właśnie się bidulek rozchorował, był lepszy ode mnie, uniknął ciosu. Punkt dla niego.
Ale, jak również wspomniałam, w swojej edukacji przeszłam kurs na asa wywiadu, więc od kogo się dało wyciągnęłam stosowne informacje logistyczne aby wrócić usatysfakcjonowana.
Jak się okazało mój poziom norweskiego okazał się wystarczający.
Myślę, że warunki do pracy są niezłe. Specjaliści są dobrzy w swojej działce, mało tego z szefem (merytorycznym a nie tym chorowitym) mamy podobną częstotliwość nadawczo-odbiorczą w zakresie szczątkowego ADHD.
To o oddziale. O 16.00 na ramię broń i do domu.
Dzięki uprzejmości M. założyłam bazę czasową właśnie u niej. Baaaardzo mi było dobrze, takie spa od życia codziennego. M. wróciła właśnie z domu i przywiozła ze sobą całe mnóstwo pysznych, polskich zapasików, które własnoręcznie wytworzyła jej mama. Głęboki ukłon w stronę mamy i jej kunsztu kulinarnego. Tu nie zawaham się dodać, swoją złotą odznakę garkotłuka mogę głęboko do szafy schować.
Kim jest M?
Kimś wyjątkowym. Ten przymiotnik zawiera w sobie wszystko co wielkie, zwłaszcza wielkiego ducha.
M. nie lubi rozgłosu, wystąpień publicznych (które jej się zdarzają) i biadolenia...
dlatego nie rozpisuję się dłużej.
Ale muszę napisać to ostatnie zdanie bo... pęknę.
M. pomaga przejść z godnością tym, którym jest to pisane na drugą stronę tęczy.
Po tygodniu wróciłam na łono rodziny.
Teraz docierają się tryby codziennego kołowrotka.
Szlifuję solidnie norweski. Letko nie jest ale jak mawia Bob Budowniczy- Damy radę!
To tyle na dziś.
Następnym razem o Adwencie.
Pozdrawiam cieplutko Arleta i Freye.


czwartek, 12 listopada 2009

To ja Jarząbek.

Dawno mnie tu nie było. Już zapomniałam jak się to obsługuje.
Wiem, wiem trudno będzie wykręcić się sianem i coś trzymające się kupy, tłumaczącego absencję na poczekaniu wymyślić.
Po prostu zahibernowałam się życiu, a jak powszechnie wiadomo można w ten sposób obniżyć metabolizm, czego od pół roku potrzebowałam.
Tutejsze tempo po prostu mnie osłabia. Latencja jest nieprawdopodobna. Od lipca "witam się z gąską na mostku" i już, już lada dzień mam zacząć pracę (w końcu wszyscy od których to zależy są zgodni na tak) i... ciągle dupa! Przychodzę do pani kadrowej, strzelam ładnie obcasami, kłaniam się w pas i co słyszę? Pracujemy nad sprawą. Problem polega na tym, że trzeba pokombinować. W jaki sposób można mnie zatrudnić abym mogła się szkolić w nowej specjalizacji (radiologia) jednocześnie zostawiając Kubę na gospodarstwie w Laerdal? Trzeba odkryć nową drogę do Indii bo ze standardowego wzorku się nie da.
Nie bardzo rozumiem jak ewolucja nie wyeliminowała ze swej historii narodu norweskiego, który zdolności wymyślania rozwiązań atypowych za grosz nie posiada (w odróżnieniu do naszej nacji).
Jakieś światełko w tunelu pojawiło się ale co z tego wyniknie zobaczymy za jakieś 2 tygodnie.
Na razie rozpoczęłam internetowy kurs norweskiego organizowany przez Uniwersytet Bergeński.
Nie ukrywam, że jestem w lekkim stresie bo poziom o poprzeczkę wyższy od mojego. Skoro sama metodami chałupniczymi nauczyłam się komunikować to pewnie i to łyknę. Mój najlepszy z mężów stwierdził: przecież nie musisz być najlepsza w grupie ale dobrze by było:) I jak tu nie wierzyć w święte słowa mamy mojego kumpla, która mawiała, że chłop składa się wyłącznie z prącia i ambicji.
Dziś wpadł z wizytką były stażysta Kuby, który teraz robi za lekarza rodzinnego w Aurland. Pogadaliśmy o tym "jak to jest u nas i u was" zagryzając pizzą (własnoręcznie wykonaną a nie jakąś tam Grandiosą- narodowym daniem norweskim), sałatką i lodami.
Tomas, który jest Norwegiem krytycznie ocenia słabe punkty tego systemu. I ujął nas tym, że do Kuby zwraca się Mistrzu, a mnie -fenotypem.
Fajnie, że kolejny Norweg czuje się dobrze w naszym domu.
Temat wracający jak bumerang co jakiś czas- nasi kosmiczni Znajomi.
Tak, tak i jeszcze raz tak potwierdzam, że Pan Bóg przydzielił nam dar spotykania fantastycznych ludzi, z którymi nam po drodze. Tym, którym nie zdążyłam osobiście podziękować szczęście ich spotkania przekazuję niniejszym.
A Ci co wywołali wilka z lasu- wiedzą o co chodzi.
Tyle na razie.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.
PS. Co tam moje wypociny poczytajcie lepiej tego pana: http://eventyr-i-norge.blogspot.com
Dobrze chłop pisze.

niedziela, 19 lipca 2009

Lizbon story.


Wróciliśmy.

Cała masa wrażeń kotłuje się w głowie i czeka na uwolnienie. Na razie porządkuję myśli... a potem w jakimś porządku opiszę co oczy widziały, uszy słyszały i kubeczki (oraz kufelki) smakowe doznały.

Jednym zdaniem: FANTASTYCZNIE BYŁO!
Opłacało się czekać 10 lat na to wydarzenie. W sumie pierwsze, prawdziwe wakacje kiedy mogliśmy bezstresowo się pobujać. Nie doszłoby do tego gdyby nie wsparcie Krewnych i Znajomych Królika, którzy czasowo przejęli dowództwo nad dziećmi. Dziękujemy Wszystkim mocno!
Każde z nas mogło zwiedzać Lizbonę zgodnie z własnymi przekonaniami i oczekiwaniami. Ja przeistoczyłam się w Gargantuę i jego śladami wchłaniałam wszystko co napotkałam na drodze z wyjątkiem ślimaków ( które zamówił Kuba), nie pogardzając tutejszymi destylatami.
A Kuba mógł czytać każdy napis jaki napotkał na linii wzroku (też tam gdzie wzrok nie sięgał:) we wszystkich możliwych językach. Dzięki czemu po paru dniach już nieźle orientował się w portugalskim (bardziej szeleszcząca odmiana hiszpańskiego).
Czekałam kiedy zacznie się przedstawiać: Ja jesteh Jureh Kiler!
Ja za to, co chwilę w zachwycie nad rodzonym mężem powtarzałam: Kiler jaki ty jesteś z...sty!
I tak to przez kilkanaście lat wspólnej znajomości uzyskaliśmy stan symbiozy, dzięki któremu Kuba czyta- ja wiem!
Nie mam zdrowia 6 godzin oglądania wystawy muzealnej i jeszcze czytania stosownych napisów. Ze stosowną sobie prędkością (porównywalną do osiąganej przez dzieci z ADHD) robiłam rundkę, a potem padałam na ławeczkę, z pilotką pełną wrażeń wzrokowych i czkałam aż małżon mnie dogoni i po krótkim rysie historii sztuki, wykładzie z lingwistyki stosowanej (w oparciu o podpisy, ma się rozumieć i w wypożyczony przewodnik mp3 ) oraz info zaczerpniętych z przewodników książkowych- aportuje mnie do miejsc, które szczególnie dokładnie trzeba obejrzeć.
Całe miasto zwiedzaliśmy zgodnie z przewodnikiem Pascala, alternatywnym przewodnikiem Benona oraz cennym wskazówkom Krisa i Oli, którym dziękujemy za dobre rady:)
Reszta w następnych odcinkach.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Kuba.

Lizbona.

Miało być o Lizbonie... a tu się nazbierało. Oj działo się, działo!
W telegraficznym skrócie: po Lizbonie był szpital (zaprawa na sucho przed prawdziwym startem do pracy), wróciły dzieci z egzotycznych wakacji w Polsce w asyście naszych przyjaciół z ich dziećmi, potem tydzień zwiedzania naszych okolic, następnie wycieczka do Legolandu (niektórzy z nas do tej pory przeżywają traumę po spotkaniu takiej rzeszy ludzi), dalej-początek roku szkolnego, za następne 2 dni start w przedszkolu.
Z blogiem jak z lekcjami w szkole, trudno odkopać się z zaległości jak nie jest się na bieżąco:)

Niestety nie jest w stanie obiecać poprawy, z prozaicznego powodu: tracę wenę do pisania i gdyby nie zapotrzebowanie społeczne na kolejne odcinki "Sagi ludzi lodu" to pewnie już dawno napisałabym: Koniec i bomba, kto czytał ten trąba!

A wracając do Lizbony- zachwyt nadal nie minął. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócimy całym składem.

Na czym polega osobliwość tego miasta? Leży ono na kilku wzgórzach i można ją podziwiać z różnych punktów widokowych (miraduro). Aby dotrzeć do takowych można wsiąść w słynny tramwaj 28 i zrobić całą trasę od początku do końca. Stare miasto jest wieeeelkie. Właściwie przez te kilka dni poza jego obręb nie wyszliśmy (nie licząc popołudniowej wyprawy metrem do nowoczesnej dzielnicy zbudowanej z okazji Expo 98).



Można też pieszo zdobywać kolejne szczyty wzgórz, po to aby zapaść w knajpce widokowej na powietrzu i sączyć caipirinhę (drink z likieru o różnych nazwach ale na bazie soku trzcinowego, soku limonkowego i kruszonego lodu).http://www.youtube.com/watch?v=zOOEar1woto

albo skorzystać z elevadora czyli takiej windy co "podrzuca na górę".

Program zwiedzania jest bogaty: ruiny zamku (w przyzwoitym stanie), katedra, zakon Hieronimitów, wieża w Belem, parki, muzea, knajpki...
Trudno wszystkie wrażenia wystukać na klawiaturze. Jeden obraz jest wart więcej niż 1000 słów, stąd zamiast nadmiaru słów zobaczcie sami uchwycone chwile.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Lizbona1207?authkey=Gv1sRgCMGbmdOitu3cngE#

Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

czwartek, 9 lipca 2009

W szpitalu.

Za jednym zamachem odpowiadam o pierwszym tygodniu w szpitalu. Gdybym miała opisać jednym zdaniem to brzmiałoby ono: lekko nie jest!
W poniedziałek, około 14.30 wpadłam w lekki stupor i zupełnie nie widziałam o czym mowa.
Nadmiar różnych informacji okazał się dla mnie letalny. Z maksymalnym skupieniem uwagi musiałam nadążać za informacjami o przepływie pacjentów w ramach oddziału chorób wewnętrznych oraz różnymi odmianami norweskiego (który- jak się okazało- chwilami był duńskim, szwedzkim albo niemieckim). Po 4 dniach intensywnego wysiłku psychicznego czuję się wypompowana. Jednak mam wrażenie, że dam radę!
Całe szczęście niewiele tu ode mnie zależy więc stres związany z odpowiedzialnością nie dotyczy mnie jeszcze.
I co dalej? Plany się krystalizują. Chcę otworzyć nową specjalizację, anestezjologię lub radiologię. W zależności od możliwości kształcenia (mojego i kubowego) jesienią sprawa się wyjaśni.
Na razie przez tydzień będziemy bawić z Kubą w Lizbonie, taki wyjazd z okazji 10-tej rocznicy ślubu.
Po powrocie nie omieszkam zdać relacji i pewnie bardzo się nie zdziwię jeśli spotkamy tam mnóstwo różnych znajomych, bo wiedzeni instynktem leminga kierujemy się tam, gdzie wszyscy się kierują.
Pozdrawiamy cieplutko (a nawet bardzo cieplutko, bo efekt cieplarniany znów daje się we znaki, 30 stopni to już norma tych wakacji)
Arleta i Freye.

wtorek, 9 czerwca 2009

Najpiękniejsza góra świata.



Czy podoba Wam się to zdjęcie?

Mnie bardzo. Patrząc na nie, to trochę tak jakby być w Norwegii w realu. Wprawdzie na Lofoty jeszcze nie dotarliśmy ale Ci, którzy tam byli są zauroczeni. Fotka jest właśnie stamtąd.

I tu prośba o wsparcie swoim głosem elektronicznym (wystarczy wypełnić formularz w necie) dzieła Agnieszki i jej aparatu. Trzeba wejść tu: http://pejzaze.onet.pl/65939,gr,19,galeria.html?g=1 i napykać jak wskazują organizatorzy.

Aha, cała akcja trwa do 12 czerwca.

Pozdrawiam nasz fanklub, wszystkich Krewnych i Znajomych Królika, którzy pamiętają jeszcze starych, poczciwych Freyów.

Arleta & Freye.

poniedziałek, 18 maja 2009

Cz.IV Aurlandsvegen.

Kolejny odcinek przewodnika po okolicach najbliższych. Przejażdżka przez góry do sąsiedniej gminy- Aurland. Można to zrobić również klasycznie, pokonując najdłuższy, drogowy tunel świata, mierzący 24,5 km i zaraz za wylotem jesteśmy w Aurland. Ale jak to powtarza za swoim ojcem mój małżon: normalnie to nie sztuka! Wsiadamy więc w auto i ruszamy w kierunku fiordu. Potem droga zaczyna przypominać historie z National Geographic, wąsko, stromo i dziko. Wszystko to po to, aby dotrzeć do punktu widokowego. Ot taki mostek, zwieszający się nad przepaścią fiordu. Dla wzmocnienia wrażenia koniec obudowany przeźroczystym pleksi. Jak dla mnie wystarczająco strasznie:) Podobnym do mnie frajerom, z lękiem przestrzeni- średnio polecam, natomiast dzieci są zachwycone.
Dokładnie można zobaczyć to tutaj: http://www.thefjords.no/ i po załadowaniu strony, na samym dole są zakładki do zdjęć albo video, należy wybrać film Stegastein (chyba otwiera się sam, jako pierwszy), od nazwy punktu widokowego.

Gdy wybraliśmy się na przejażdżkę jesienią, mijaliśmy po drodze auto typu nyska pełnej baranów, które hodowcy wożą na wypas w góry (albo na wakacje).

A jak już jesteśmy w Aurland to tylko rzut beretem do Flåm, gdzie kursuje słynna kolej górska, duża atrakcja turystyczna. Trasa ciągnie się w górę, wzdłuż pasma gór. Kolejne stacje są po to aby wysiąść i narobić fotek z cyklu: ja z wodospadem, ja obok wodospadu, ja przed wodospadem, ja pod wodospadem i tak dalej...
Dla ciekawych stosowny link: http://www.flaamsbana.no/eng/Index.html
Inne atrakcje Flåm to przystań dla transatlantyku, który przybija tu latem z tłumem turystów na pokładzie. I z myślą o nich są tam kafejki i sklepy z pamiątkami (największy jaki do tej pory widziałam) albo obejrzeć film panoramiczny w specjalnej sali. (http://www.flampanorama.no/film.html)

A tutaj film z okolic Flåm:

Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

17 maja- Święto narodowe.


Święto narodowe Norwegii 17.maja obchodzone jest tutaj bardzo hucznie i nikt nie może mieć zwolnienia lekarskiego pozostając w domu:) i bynajmniej nie jest związane z wygraniem dzień wcześniej Eurowizji ale ustanowieniem konstytucji w 1814r.
Wyciągane są wtedy z głębokich szaf stroje ludowe ( bunad), do których bardzo są przywiązani. Swoją drogą- bardzo są ładne. A ci, którzy takowych nie posiadają mogą się przebrać za Jamesa Bonda, tak jak to uczynił był Staszek.
Na początku jest pochód z orkiestrą na czele, coś w stylu naszych pierwszomajowych ale ze 30 lat wcześniej.




Wystartowaliśmy pod szkołą aby chwilę potem zatrzymać się obok domu dla staruszków, którzy również licznie wylegli na ulicę, wygodnie usadowiwszy się na siedziskach. Dla nich krótki koncert w wykonaniu orkiestry, łącznie z hymnem. Tu Tosia z Akselem wykonali układ taneczny z flagami:)




Potem runda przez całe miasto aby dotrzeć do ratusza miejskiego gdzie wystąpiły dzieciaki z klas 1-4 z wiązanką piosenek (w tym jedną, ulubioną Staszka- Sjokolade). Potem mowa wygłoszona przez szefa tutejszej organizacji społecznej. Tu Kuba nieco się wzruszył wzmianką o losie kościoła klepkowego, który stoi dziś w Karpaczu, a wędrował z biednej (wówczas) Norwegii przez bogate Niemcy by wylądować w biednej Polsce. Potem nawiązał jeszcze do wygranej na Eurowizji, podkreślił, że piosenka zaśpiewana przez Białorusina i łącząca w sobie elementy różnych innych kultur reprezentowała Norwegię jako kraj, w którym jest miejsce dla całego świata. I jak to zauważył słusznie mój najlepszy z mężów był to kolejny przejaw odmienności kulturowych między nami, a nimi. Co u nas było napisane w gazetach? Jak to możliwe, żeby Rosjanka z Afroamerykaninem reprezentowali Polskę na takim (tu użyłam sarkazmu:) festiwalu?!
A wracając do tematu zasadniczego: na tym zakończyła się część oficjalna, a zaczął się festyn. Rodzice uczniów przygotowali stoiska z kiełbaskami, napojami i własnoręcznie upieczonymi ciastami. Dla wszystkich konkursy na świeżym powietrzu.
Po południu zostaliśmy zaproszeni do rodziców Egila na małe co nieco, które okazało się być gotowaną na mleku i śmietanie kaszą manną z dodatkami w zależności od uznania: rodzynków, cukru i cynamonu. Tu taka mała dygresja: Jeśli miałabym wymienić z czym kojarzy mi się Norwegia to na pewno z przyjemnymi zapachami. Wczoraj był to zapach bzu, w lecie lipy i koniczyny no i oczywiście cynamon. Każde święto ma tu zapach cynamonu.
Do kaszy, która jest o wiele gęstsza od naszej i lekko kwaśna (od śmietany) serwowany był talerz z tutejszymi suchymi wędlinami (udziec barani, salami, sucha szynka) i flatbrod czyli płaski chleb. Takie wysuszone płatki przypominające w smaku żytnie, chrupkie pieczywo.
Jeśli chodzi o desery to zaproponowałam, że my przyniesiemy ciasto i aby dopełnić całości wykonałam standardowo sernik na zimno ozdobiony...


I tak przyjemnie minął nam kolejny dzień.
Zawsze gdy poznajemy tutejsze zwyczaje bawi mnie historia z czasów akademickich, kiedy to nasza znajoma "podrzuciła" do akademika swojego znajomego Australijczyka, który niespodziewanie ją odwiedził, a ona biedaczka akurat musiała wyjechać na kilka dni.
Gary bardzo skwapliwie obserwował polskie zwyczaje. I takim to sposobem załapał się na wesele w klubie studenckim gdzie został spojony na polską modłę wódą (którą rzekomo w Polsce pije się wyłącznie ze szklanek), potem zapoznany z licznikiem Geigera (jak by ktoś nie wiedział, po wybuchu w Czarnobylu, każdy Polak takowy powinien posiadać i codziennie rano oznaczać poziom napromieniowania, a ten egzemplarz został nabyty na targu u Ruskich w Lubaczowie). Następnego dnia rano, gdy ledwo żyjący Gary z myślą przewodnią w głowie: Boże zniszcz Polmos! zwlókł się z łóżka, został brutalnie wyciągnięty na poprawiny i skarmiony do... bigosem! Bo tak polska tradycja nakazuje, bigos z rana jak śmietana.
Chłop wracając w swoje rodzinne strony został zapytany jak mu się Polska podoba stwierdził, że to kraj kompletnych wariatów: wódę piją szklankami, każdy ma w domu licznik promieniowania, a na śniadanie jedzą bigos!
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

poniedziałek, 11 maja 2009

Cz.III-De Heibergske Samlinger - Sogn Folkemuseum

Ciąg dalszy zwiedzania naszych najbliższych okolic. http://dhs.museum.no/cms/dhs/cms.nsf/pages/x_y_z.html?open&qm=wcm_1,2,0,0

Muzeum ludowe (czyli nasz skansen) w Kaupanger to nie lada frajda dla największych nawet malkontentów. I zaraz za bramą skończyły się komentarze w stylu: a po co my tam jedziemy!? Nuuuuuuuudy... i takie tam...
Zaraz za bramą to znaczy tutaj:





Przy budce ze sprzętem przeciwpożarowym stoją szczudła i konia z rzędem temu co za pierwszym razem odpali:)
Właśnie tutaj rozchodzą się ścieżki edukacyjne dla miłośników roślinek, zwierzątek, sztuki dawnej czy zabawy na świeżym powietrzu.
Dla florofili (nie mylić z chlorofilami) atrakcją są stanowiska występowania różnych roślinek od bardzo pospolitych do bardzo rzadkich. I żeby nie dać plamy nie rozpoznając np. mlecza została wbita specjalna tablica informacyjna:




I oprócz botaniki są tu różne inne ciekawostki dropsa, między innymi jak upleść wianek z kwiatów, jak się łodyga zwija w zimnej wodzie czy jak zrobić kłaniającego się ludzika. Miłośnicy zwierzątek mogą sobie poczytać o zwyczajach żywieniowo-rozrywkowych myszek i jak się nazywają poszczególne z nich:

Albo: w jak przyjemny sposób można się ich pozbyć, oczywiście w nawiązaniu do starych, sprawdzonych metod.





Fajne było stanowisko ptaszkowe:


I w przybliżeniu tablica ze zdjęciami:

Dla tych co lubią poczytać cała biblioteka zalaminowana na poszczególnych kartkach w zielonej skrzynce poniżej, a dla tych co wręcz odwrotnie, po lewej stronie taka budka z klawiszami, z których każdy przyporządkowany jest do zdjęcia i jak można się spodziewać -słychać odgłosy każdego z nich (trudno nazwać śpiewem to co się wydobywa z dzioba sowy:). Po drodze do ptaszków mija się jelenia i też można posłuchać co ma do powiedzenia, na rykowisku- na ten przykład albo jak jest wkurzony
A co dla dzieci? Dzieci budują dom jak to drzewiej bywało czyli z ciosanych bali:




Idąc ścieżką w lesie trafiamy na drabinę, która wiedzie do trola, który okazuje się być uformowaną na jego kształt rosnącą trawą. W tym miejscu w tradycyjnej zielonej skrzynce (takiej samej jak mamy przed domem na pocztę) legendy i podania o trolach na zalaminowanych kartkach.


A potem typowy skansen, dobrze zachowany i utrzymany.

W sezonie można się załapać na oprowadzanie przez tutejszych pracowników i podróż w czasie. Mielenie mąki na żarnach, przędzenie wełny, gotowanie na palenisku, noszenie wody na koromyśle i tym podobne atrakcje. Cały dzień to za krótko aby zobaczyć wszystko. Nie dotarliśmy do środka budynku mieszczącego przyjemną kafejkę, sklep z ładnymi (o dziwo?!) pamiątkami i wystawy.

Wybierzemy się tam chętnie raz jeszcze. Jeśli ktoś chce nam potowarzyszyć, będzie nam bardzo miło.

6 czerwca są dni otwarte muzeum i spotykają się miłośnicy upraw domowych. Każdy chętny może przytaszczyć swoje hodowle ziołowe i wymienić je z innymi hobbystami. Albo też po prostu kupić co muzealnicy na własnym gruncie zasadzili. Kolejny dowód na to, że Norwegia to kraj hobbystami stojący. Ponoć różne organizacje zrzeszają 12 milionów członków, co przy ludności 4,5 miliona daje ładny wynik. Każdy miejscowy należy co najmniej do 3 klubów. W tym koniecznie sportowego. Do takiego też należymy całą rodziną.

Z innych ciekawostek lokalnych: w ubiegłym tygodniu zeszła spora lawina z kamieni na jednej ze ścian gór nas otaczających. Stało się to w nocy ale tak dobrze spaliśmy, że o sprawie zostaliśmy poinformowani z tygodniowym spóźnieniem. Ponoć duża rzadkość jeśli chodzi o rozmiar zjawiska.

I tak pchamy tę norweską taczkę do przodu i niedługo roczek stuknie.

Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye

http://picasaweb.google.pl/arletafrey/6maja2009?authkey=Gv1sRgCIKr2qPRkvmzOw#

czwartek, 7 maja 2009

Cz.II- Vindhella.






Przewodnika po okolicach ciąg dalszy...



Zupełnie niedaleko od nas czyli jakieś 300km...



To miał być żart, którego żaden Norweg nie zrozumie (tym bardziej mnie to bawi, że dla nich taka odległość to pikuś).
Jadąc na południowy-wschód od Laerdal i przejechaniu kilku kilometrów, zbaczając z trasy krajowej wjeżdża się na drogę historyczną.



Duża przyjemność dla oczu. Po obu stronach szosy pionowe skały, z jednej strony zielone i co chwila wodospady różnej wielkości i głośności:), a po drugiej surowy kamień i spływająca z góry woda. Zwłaszcza w letnie upały robi piorunujące wrażenie swoją dzikością natury. I tak jedzie się jeszcze kilka kilometrów dojeżdżając do Husum.



Tam mają początek dwie drogi przez górę: Vindhella (XVIII wieczna), która prowadzi przez grzbiet i okrężna Sverrestigen ( z XIIw.) O tej drugiej pisałam tu:http://nyinorgemyblog.blogspot.com/2008/08/borgund-stavkyrkje.html



Dla tych co lubią poczytać służę informacją o Vindhelli (znaczy się o tej pierwszej z wspomninych dróg).




A tak w skrócie, pierwsza jej wersja powstała w 1793r. ale ze względu na zły stosunek szerokości do wysokości (1:4) była zbyt stroma i trzeba ją było poprawić co miało miejsce między 1842-43. I jak tu piszą; dziś jeszcze można dostrzec resztki starej. Niestety ta nowa nie była zbyt przyjazna wędrującym więc 30 lat później wybudowano zupełnie nową wzdłuż rzeki.
Z okazji 1-go maja zrobiliśmy tę trasę z naszymi norweskimi znajomymi. Robi wrażenie sami możecie zobaczyć na zdjęciach. W doskonałym stanie. Ciekawie prezentują się gałki ozdabiające barierki stanowiące boczne ograniczenie. Żadnej nie brakuje:)




Wycieczka była przyjemna z uwagi na pogodę i towarzystwo. Dzieci, mimo stawianego na początku oporu, też wróciły zadowolone. Zwłaszcza, że na szczycie, w skrzynce gdzie zwyczajowo ukryty jest zeszyt zabezpieczony reklamówką od deszczu znalazły wpis własnego dziadka. To była dopiero radość!


Zejście okazało się bułką z masłem, a właściwie obiecanymi lodami w muzeum-kawiarence, tej zaraz przy wspomninym, zabytkowym kościele w Borgund.
Reszta zdjęć z wycieczki jest tutaj:http://picasaweb.google.pl/arletafrey/1maja2009?authkey=Gv1sRgCO-blK-Ln8TP1QE#
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

sobota, 2 maja 2009

Majka.




To jest Majka, najmłodsza siostra mojej mamy, żona Krzysztofa, mama Michała i Rafała... i ma dziś okrągłe urodziny.
A tu w Norge jest taka świecka tradycja, którą przyniósł Staszek ze szkoły, że jak ktoś jest jubilatem to reszta klasy robi mu w prezencie taką duuużą wyklejankę. Każdy pisze na karteczce co ma do powiedzenia beneficjentowi życzeń. Zamiast standardowego "wszystkiego najlepszego" piszą np. tak: Majka jesteś najlepsza w pieczeniu ciast, albo: jak byłyśmy małe, wzięłaś mnie z Ewką na pierwsze kolonie zuchowe;) Potem ozdabiają te fiszki i przyklejają do jednej zbiorczej. Swoją drogą miły i wzruszający zwyczaj (rzeczywiście piszą od serca).
Tak więc zgodnie z tradycją piszę karteczki dla Majki: Pamiętasz jak wzięłaś mnie na wakacje do cioci Gosi (do Szczecina) i tam czkałyśmy do nocy, żeby dzieci poszły spać, a my wyżerałyśmy lody!
Albo wtedy jak jeździłam na "korki" do Lublina i nocowałam u Was w Świdniku, a Ty zawsze czekałaś na mnie z czymś co tygrysy lubią najbardziej... potem rozmowy marynistyczne, czyli o d... Maryni. Fajne to było. Maciek też lubił tu wpadać. No i wakacje na wsi. Kto zapylał w ogrodzie? Na pewno nie same pszczoły! A michę obrywali wszyscy.
Znasz te dzieci z Bulerbyn, które uczysz... jak swoje.
No i jakie ładne chłopaki Tobie (z małżonem ) wyszły! Dobra, żeby się chłopaki nie obraziły dodaję, że uroda nie jest ich jedynym atutem ale są zajęci więc nie mogę ich za bardzo reklamować:)
I na koniec napiszę o almanaku*, bez Twojej pomocy nici by z tego wyszły!
W przyszłym roku jak będziemy mieć polską flagę to ją wywiesimy przed domem w Twoje urodziny. To też tutejsza tradycja- duże przywiązanie do flagi, którą wywiesza się przed domami, szkołami, przedszkolami w ważne dnie, np. urodziny.
STO LAT MAJKA!
Arleta i Freye.
* Almanak jest wiecznym kalendarzem, w którym zapisuje się ważne rocznice rodzinne. Zrobiłam (scrapbokking) go z myślą o moich rodzicach, którzy składają (jeśli w ogóle...) życzenia miesiąc wcześniej albo miesiąc później swoim dzieciom. Babcia Regina miała taki mały kajecik gdzie notowała urodziny, imieniny rocznice ślubów, komunie, chrzciny. Właśnie Majka odziedziczyła go i dzięki niej miałam dostęp do archiwum IPN-u i od tej pory nikt w rodzinie nie jest w stanie ukryć... stosownej daty.
W sumie nie wiem czy rodzice używają go w celu przypominania ale na pewno chwalą się prawie jak ja laurkami moich dzieci.

środa, 29 kwietnia 2009

Cz.I.-Voss.


Było o gotowaniu, pieczeniu (swędzeniu:), urządzaniu wnętrz... i jak to jedna z naszych znajomych stwierdziła: "Ciotka! Martha Steward mogłaby ci buty czyścić!".

Aby słowa nie okazały rzuconymi na wiatr- debiutuję więc jako propagator uroków okolic najbliższych. Czyli dla tych co czekają w blokach startowych na lot Kraków-Bergen i tych, którzy się dyskretnie przyczajają... opiszę na jakie atrakcje turystyczne liczyć mogą.
Aby nie przytłoczyć nadmiarem będzie to informator w odcinkach.
Dziś na warsztacie mamy Voss. Dla stałych czytelników przypomnienie, że to tam gdzie wpadałam jak śliwka w kompot, z aparatem do sauny pełnej wesołych Wikingów. Voss jest dokładnie w połowie drogi między Bergen a Laerdal i jego zimowy widok przypomina do złudzenia Narnię. Śnieg leży do tej pory na górze. Nie dalej jak 2 tygodnie temu odbyły się tu zawody w akrobacjach narciarskich. Z resztą czego w tym Voss zimą robić nie można?




Poza klasycznymi nartami można szusować po szczytach siłą wiatru skumulowaną w takich spadochronach. A wygląda to mniej więcej tak:




Można też uprawiać wspinaczkę po zamarzniętej ścianie wodospadu (zwanej lodospadem).

Ale za to latem... rafting!

W centru raftingu każda możliwość wchodzi w grę. Wyprawa rodzinna (pod warunkiem, że ma się ukończone 8 lat). http://www.vossrafting.no/en/river/family-rafting.phpNa tych co lubią mocniejsze wrażenia czeka prawdziwa męska przygoda. Tu też stosowna dokumentacja http://www.vossrafting.no/en/river/rafting.php(na górze po prawej jest kamerka i tam trzeba napykać). A dla amatorek żądnych widoków dobrze zbudowanych Skandynawów też pewne atrakcje się zdarzają:)

W tymże wspomnianym centrum można też się powspinać (głównie ci co się wiekowo nie kwalifikują do pontonów), przyjemnie popiknikować albo zalegnąć w knajpce i grając w bilard oczekiwać powrót hydromaniaków z wyprawy pontonowej.

Poza uciechami wodnymi można spróbować kursu zjeżdżania na linie (rappellering tak to się chyba nazywa), nawet po ścianie wodospadu, albo wręcz odwrotnie powspinania się w parku linowym na wysokościach 3-10m.

Jeśli jest potrzeba zakupów w większym mieście to wyprawiamy się też do Voss.

Mijając po lewej stronie wielkie jezioro, a po prawej Tvindefossen (ten wodospad, który jest na zdjęciu na samej górze).

Znalazłam też taką stronkę gdzie są codziennie wstawiane nowe zdjęcia i jest tu trochę fajnych rzeczy. http://www.vossnow.net/ (pokaz slajdów na początku to nie moja robota tylko ściągnięte stamtąd).
W większej rozdzielczości można zobaczyć tutaj:
I to tyle na dziś.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Wiosna.

Dziś w nocy spadł deszcz i... mamy wiosnę! Do tej pory niby kwiatki kwitły, trawa wyszła, na drzewach pąki, a nawet kwiaty magnoliowe ale wszystko jakieś takie blade i nijakie. Za to dziś rano z każdej strony... pocztówka z Norwegii. Nie jest zbyt ciepło, tylko 13 stopni i chmury na wyciągnięcie ręki. Zbudził się też wodospad z zimowego snu i huczy aż miło. Aby mu smutno nie było- w towarzystwie kilkunastu innych malutkich, na tej samej ścianie. Zdążyliśmy już popaść w lekki stan maniakalny związany z obecnością słońca. Wszystko wydaje się radosne i śliczne dookoła. Zwłaszcza, że ostatnio prowadzimy ożywione życie na najwyższym standardzie towarzyskim. W ubiegłą środę pomachaliśmy na pożegnanie dziadkom z Krakowa i cioci. Potem miła wizyta gości z Molde i chwilę potem tutejsza Polonia z dzieciakami nas nawiedziła ( jako właściciele trampoliny jesteśmy niekwestionowanymi championami salonowymi, właściwie ogrodowymi).

Następnego dnia wzięliśmy udział w rodzinnym biegu laerdalskim w towarzystwie Egilowej rodzinki. Co prawda ukończyliśmy go, gdy cały interes został zwinięty i na żadne nagrody liczyć nie mogliśmy ale i tak było bardzo fajnie. Właściwie był to taki niedzielny spacer z punktami, z pytaniami wymagające współpracy rodzinnej. No bo niby skąd moglibyśmy wiedzieć jak zwie się roboto-potwór Gormiti? Albo ile mierzy kciuk (czyli cal)? Pytanie o prędkość jakółki w locie nie padło.




Dzisiaj Staszek miał spotkanie grupy przyjaciół ze szkoły. Kiedyś pisałam chyba o grupach wyznaczonych przez panią wychowawczynię (3-4 osobowe), które spotykają się raz w miesiącu u każdego z przyjaciół. Dziś była nasza kolej. W obecnej staszkowej vennergruppie był jeden kolega i dwie koleżanki. Trym przyszedł pierwszy i zaraz zabarykadowali się w królestwie Lego. Gdy potem dotarły dziewczyny Stachu pokazał im drzwi do pokoju Tosi i wrócił do swojego, zamykając szczelnie za sobą drzwi. Jak zwykle Kuba w poczuciu obowiązku przeistoczył się w kaowca i zainicjował zajęcia plastyczne. Łebki rysowały zamki, smoki, królewny, a na koniec powstał jeden scalony obraz (rzec by można układ:). Rzeczywiście dziewczyny wsiąkły w pokoju Tosi i wszystkie lalki przeżyły swe drugie wcielenia.
Starym, dobrym, norweskim zwyczajem punktualnie (po 2 godzinach) rodzice złosili się po pokwitować odbiór potomstwa.
I tak do następnego spotkania. Jutro Tosia balecik (tak, tak- to nie błąd literowy), środa- Stachu futbol, czwarek Tosia na konie, piątek kumple Stacha i znów tydzień minął.
Kuba tradycyjnie zarobionym jest.
Aha i na koniec dla tych co nie znają historii o rowerze, specjalny bonus.
Mianowicie Kuba jako przodownik pracy, taki tutejszy Birkut co te 300 procent normy trzaska, po godzinach wybrał się wieczorkiem do pracy papiery rasować. Tradycyjnie rowerkiem. Wraca koło 23 lekko zaskoczony bo mu rower zginął. Więc ja jako pan Wolf poleciłam mu na policję zgłosić. Tak też się stało, ale następnego dnia coby głowy mundurowym nie zawracać. I dzwoni mój najlepszy z mężów jak mu żona przykazała i zeznaje co miało miejsce. Na co konstable, żeby sobie dobrze poszukał bo pewnie gdzieś w krzakach leży, a tu w Norge to rowery raczej nie giną. -A panowie nie mogliby?
-Nie nie mogliby- brzmiała odpowiedź. Też pewnie zarobieni są:)
-A coś spisywać będziecie?
-A rower ubezpieczony był?
-Nie.
-No to nie będziemy. Bo jakbyś pan chciał starać się o odszkodowanie to potrzebujesz takiego kwita, żeś się zgłosił z problemem do nas.
-No to dziękuję bardzo za pomoc.
-Nie ma za co. Od tego jesteśmy.
Minął dzień. Wypożyczyłam Kubie mój rower. Minął następny. Pora obiadowa. Wpada rozentuzjazmowany Staszek, że tata przyjechał na dwu rowerach. Tak też się stało. Rower sam wrócił, prawie na miejsce. Jak się okazało istnieje tu taka świecka, niepisana tradycja, że jak jest imprezka i goście nie są w stanie wrócić autem to pożyczają sobie pierwszy lepszy rower, który potem odstawiają na miejsce albo blisko niego. Znajomemu Kuby w ten wzorek 5 razy zginął dwuślad i za każdym razem wracał. Ma chłop pecha, że blisko knajpy mieszka.
Opowiedziałam tę historię Benonowi, który stwierdził, że to podobnie jak u nich w Irlandii. Z tym, że tak dla hecy łebki zwijają auto, pojeżdżą sobie, a potem go palą.
No cóż co kraj to zwyczaj. Jedno jest pewne, żaden Polak tego nie zrobił! Czy ktoś słyszał, żeby tak schanić robotę? Ukraść, a potem oddać. Bez sensu!
I tym optymistycznym akcentem kończę na dziś. Następnym razem napiszę jakie atrakcje turystyczne czekają na goszczące u nas wycieczki. Dla tych co mają już kupione bilety i dla tych co się wahają.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Vennergruppa270409?authkey=Gv1sRgCLbwgJPx4L2S9QE#
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/BiegLaerdalski260409?authkey=Gv1sRgCJmmsJi9xaSa_AE#

sobota, 4 kwietnia 2009

Melduję posłusznie, że żyjemy!

Wiem, że trudno wytłumaczyć ponad miesięczną absencję w sieci dlatego też każdą przedstawioną mi wersję potwierdzam.
Żyjemy i mamy się dobrze. Myślę, że fakt nieobecności potwierdza że, poziom stresu wyraźnie opadł i potrzeba opisywania rzeczywistości też jakby mniejsza.
Mam wrażenie, że lepiej komunikuję się z tubylcami... Co nie oznacza, że czytelników zamieniłam na słuchaczy:)
Dzięki dzieciakom i najlepszemu z mężów utrzymujemy wysoki standard towarzyski, zgodnie z hasłem: Dzień bez gościa to stracony dzień. Nierzadko multiplikujemy te dni. Stachu wyskakuje na chwilkę pojeździć na desce i wraca z nowym kolegą, którego wprowadza do kuchni, rzucając w drzwiach: daj mu coś do picia! W tym czasie podejmuję (pierwszorazowo) starszego kolegę ze świetlicy szkolnej kanapkami.
Myślę, że i tak nie dorównujemy dziadkowi naszego kolegi, który swojego czasu zaprosił do domu na obiad całą drużynę futbolistów z Sosnowca, taki był uradowany meczem. I... wszystko byłoby zrozumiałe gdyby nie to, że nie uprzedził małżonki. Ta ponoć stanęła na wysokości zadania.
Wszystko przede mną i nie wykluczam takiej ewentualności, że któregoś dnia stanie u drzwi załoga trampkarzy z Laerdal. Czasem tylko Tosia licytuje u kogo było więcej gości, u niej czy starszego brata.
A przy tematach biesiadnych będąc nadmienię, że zostałam wielką fanką takiej stronki: http://www.chleb.info.pl/index.php?id=31
Właśnie czule głaszczę naszego nowego domownika, czyli zakwas na poczet przyszłych bochenków. W międzyczasie popełniłam własnoręcznie dwa chleby z zupełnie innej bajki: http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis42631.html i też zadziałały. Nostalgia za polskimi smakami. O dziwo mamy tu wielki wybór gatunków mąki, ze wszystkich chyba zbóż natomiast biała pszenna występuje tylko w jednej postaci. Żadnych tam tortowych, krupczatek czy takich tam. Jedna i cześć! Do pierogów czy biszkoptu ta sama, więc trudno sie dziwić, że niełatwo je odróżnić w smaku:).
Właśnie ustalam świąteczny zestaw obowiązkowy ciast (no i dowolny ma się rozumieć).
Mazurek ze śliwkami kalifornijskimi i gęęęęstą czekoladą, bakaliowiec na herbacie (znalazłam go też w tutejszej gazetce Mat og vin), pascha (z przepisu A. Kręglickiej) z sosem malinowym, drożdżowe to jazda obowiązkowa w dowolnej rozważam wafle (nasze, nasze polskie).
Paszami treściwymi nie zawracam sobie na razie głowy.
Z ciekawostek dropsa: w Norwegii okres Wielkanocy to przede wszystkim triduum paschalne, Wielki Czwartek i Piątek są dniami wolnymi od pracy i na wszystkich sklepach wiszą kłódki.
A jak typowy Norweg spędza Święta? Ładuje narty i rodzinę w auto i prują w górki. Wspominałam o hyccie (chatce), którą szanujący się Norweg powinien posiadać na łonie natury bądź w Hiszpanii (zwaną też drugą ojczyzną z uwagi na exodus emerytów w kierunku słońca)? Właśnie do takich hyttek wyjeżdżają. Dzisiaj Kuba z młodzieżą jest goszczony przez rodziców Egila (jak widać kontakty Staszka na coś się przydają:)
To tyle na dziś aby nie przedawkować po długiej przerwie.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
PS. Dziś nauczyłam się wstawiać filmy do posta. Nie wierzycie, to zobaczcie:

piątek, 20 lutego 2009

Tłusty czwartek.

Co można robić w tłusty czwartek?

Obżerać się pączkami, to jasne... albo... smażyć pączki.

I nie było inaczej. Tradycyjnie na początku sesja zdjęciowa: http://picasaweb.google.pl/arletafrey/PaczkiZdjecia?authkey=pCYNE8PM5hs#

A potem szable (pączek) w dłoń i mlaszczemy... z oczywistym wyjątkiem Staszka, który stwierdził: Jadłem już lepsze!
A teraz siedzę na walizkach (jutro do lecimy do Krakau) i żegnamy wizytę Królestwa Szwecji przybyłej do Królestwa Norwegii na ferie zimowe:)
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta&Freye.

środa, 11 lutego 2009

Pierwsze słońce!

Dziś pierwszy raz świeciło u nas słońce.
Trwało to aż pół godziny ale dobre i to!
Fakt był na tyle doniosły, że postanowiłam... odnotować.
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta i Freye.

czwartek, 5 lutego 2009

Naiv. Super.


Przeczytałam książkę.
Jest parę powodów dla których o tym wspominam.
Jest to pierwsza książka po norwesku i nie traktująca o królewnach, misiach polarnych, króliczkach, barbapapach... Prawdziwa książka dla dużych
Podsunął mi ją pod nos Kuba, ze słowami: łatwo się czyta i daje do myślenia (co miało oznaczać, że w porównaniu z "Siódmą pieczęcią" jest raczej głupkowata:).
Treść jest takimi współczesnymi cierpieniami młodego Wertera (będącego Norwegiem i nie wymienianego z imienia). Młody chłopak (25 lat) potrzebuje chwili w życiu na zastanowienie się nad jego sensem. Jakaś żyłka w nim pęka kiedy przegrywa z bratem w krykieta i postanawia zamienić się w formę przetrwalnikową. Przetrawić swoje dotychczasowe istnienie i znaleźć własną drogę na przyszłość. W tym czasie ma sprawować opiekę nad mieszkaniem brata, który wyjeżdża na kilka miesięcy. To taki mini skrót.
Ciekawe są spostrzeżenia autora na tematy uniwersalne i... dotarło w końcu do mnie dlaczego mój rodzony mąż był polecającym. W głowie Erlanda Loe siedzą podobne rzeczy. Podobnie widzą dobry świat i dobrych ludzi. Pewne wartości mają dla nich identyczne znaczenie.
Zdziwiło mnie to, że Kuba ocenił moje zdolności językowe dość wysoko. Ale jeśli ktoś używa na codzień drugiego kondiszonala to pewnie jest przekonany święcie, że każdy potrafi.( Ciekawe czy potrafiłby przetłumaczyć taką hrabalowską frazę: gdybym miał córkę i gdyby ta córka zachorowała była na tyfus, to gdybym był miał pistolet, wziąłbym się i zastrzelił:).
A wracając do książki: autor z dużym powodzeniem stosuje takie fajne wyliczanki (główny bohater wymienia się spostrzeżeniami na różne tematy ze swoim przyjacielem, pracującym na wyspie jako meteorolog. Używają do tego faksu. Na przykład- co mnie fascynowało w dzieciństwie? I w słupku wymienia: woda, auta, piłki, zwierzęta większe ode mnie, telefony, lustro, jeżdżenie windą... ).
Najładniejsze są wątki o dobrym świecie, tym który był kiedyś i jak się dobrze poszuka to można znaleźć go wokół siebie.
A co ma z tym wspólnego Gary Fisher? Jego zdanie o rowerzystach rozpoczyna całą historię.
Jeśli kogoś zaciekawiłam to ułatwiam szukanie, jest też wersja polska:
I to tyle na dziś.

Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.


PS. Zapytałam Kuby czy wie jak przetłumaczyć powyższe zdanie (to z Hrabala)- Wiedział:). Skąd się takie mądre ludzie bierą?!? Może to przez te nawozy sztuczne...






poniedziałek, 2 lutego 2009

Nartki.

Wczoraj wybraliśmy się na nartki. Pierwszy raz w tym sezonie i pierwszy raz od kilku lat...


Czuję się w obowiązku złożenia stosownego raportu, głównie z myślą o tych co się do nas wybierali albo wybierają, a mieli również chęć zasmakować w zimowych atrakcjach Norwegii.

Niezbyt rano (koło 9) wsiedliśmy do autka i jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy (prawie jak dżamble płynęli...) jak te sierotki na drodze. Słońca nijak na horyzoncie nie dało się wypatrzyć, a jak już dało to nic innego nie było widać. Jasność, jasność widzę jasność! Leżące zupełnie poziomo słońce. Ale ręka by mi z grobu wystawała jeśli bym coś przeciw temu miała. Toż to pierwszy raz od 3 miesięcy i to w realu! Droga, co tu dużo gadać! Zobaczcie sami. Kto widział Fargo ten wie! Do przodu nic poza górami, do tyłu- to samo.
Ale "E22 -czarna." Tak naprawdę nie wiem jaka jest właściwa numeracja tej drogi. Poprzednie zdanie jest zaczerpnięte ze składziku różnych mądrości życiowych mojego teścia i zostało (ponoć wielokrotnie) wypowiedziane przez lokalnego mądryłka, który dawno, dawno temu miał te hobby, że (nie, nie budował samolotu) chadzał do drogi aby ocenić stan nawierzchni.

Dotarliśmy przed 11 (aha mieliśmy do przejechania 84km). Wypożyczyliśmy brakujący sprzęt, nabyliśmy skipassy i na górę. Z fajności, których dotychczas nie doświadczyliśmy: aby wejść przez bramkę do wyciągu wystarczyło mieć przy sobie kartę gdziekolwiek byleby stanąć do ścianki bramki w ten sposób aby ją "wyczuła". Czasami można było przejść ot tak i już, barierka się otwierała. A dzieci, które mieściły się pod bramką z tekturowym trollem wchodziły za friko (teoretycznie do 7 roku życia). Aha trochę jeszcze o infrastrukturze centrum narciarskiego w Hemsedal- Są 4 stacje, w bezpośrednim sąsiedztwie parkingów. Najwyższa (główna) to ławeczka dla 8 czy 10 osób, pozostałe to orczyki (różne). Całość oczywiście skomunikowana ze sobą. Nie ma innej możliwości parkingu żeby nie było blisko. Można też wynająć sobie hyttę (chatkę), hotel, pokój u gospodarzy i docierać na miejsce autobusem (częste kursy). Na miejscu- poza wypożyczalniami, jest gdzie zjeść czy pójść na stronę. Fajnym pomysłem (nie dla wszystkich!) są koszyczki windujące nad stołami, gdzie można upakować rękawiczki, kaski, gogle coby nie przeszkadzały na stole podczas jedzenia.

Dotarliśmy na górę z dziećmi i... trochę nam rura zmiękła jak zobaczyliśmy panoramę. Z Bożą pomocą udało się zwindować towarzystwo na dół i kawałkami Stachu zasuwał z zawrotną prędkością, na którą ja się nie odważyłam. W sumie pierwsze kroki stawiał w ubiegłym roku na oślej łączce w Paczółtowicach (albo jeszcze rok do tyłu?). Niestety (tu głównie moja wina, bo pamiętam własne przerażenie jak mój ówczesny chłopak- Kuba zabrał mnie na Kasprowy aby nauczyć pierwszych kroków narciarskich. Po pierwszym i ostatnim zjeździe zaległam w knajpie i skułam się góralską herbatą, a może samą góralską?) poziom trochę zbyt wygórowany aby dzieci miały z tego fun. Staszek na granicy rozstroju nerwowego zażądał czegoś gorącego do zjedzenia i tak zalegliśmy w knajpce, a ja w nagrodę za dzielność obiecałam mu zamówić co tylko sobie zażyczy, nawet 2 czekolady plus ekstra premię 20 koron. W końcu jak odtajaliśmy, znów nabrał ochoty na jeżdżenie (w tym czasie Kuba machał swoje rundy, z dużą satysfakcją. Przypomniały mu się stare, dobre czasy jak w Korbielowie z kumplem Tomkiem (tu machamy łapą do Ptaków) zasuwali po kopnym śniegu.) Warunki na stoku były fantastyczne, śnieg i trasy idealne (dwie z prawie 30 nieczynne, i jedną z nich śmignął właśnie Kuba). Z ciekawostek dropsa, które mi się przypomniały: oglądaliśmy w Sylwestra program o wyczynowcach snowbordzistach, którzy się umówli w Hemsedal na harce. Dostali zgodę na zrobienie swojej trasy, która dałaby im możliwość wyczesania wszystkich możliwych trików. I tak też się stało.
Dla miłośników deski jest też specjalny park z możliwością jazdy ekstremalnej.
Potem zamieniliśmy się z Kubą; ja na nartki a Kuba za instruktora dla własnych dzieci.
Tosia spisała się na medal. Pierwszy występ na nartach, bez żadnego narzekania, biadolenia czy upierania się. Powiedziała, że jeszcze chce przyjechać. W strefie dla dzieci Stachu poczuł się jak ryba w wodzie i przypomniał sobie wszystko co umiał. Nawet orczyk.
Przeżyliśmy fantastyczną niedzielę.
Dla zainteresowanych stronka: http://www.hemsedal.com/
Jest też w wersji angielskiej.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.
Tradycyjnie link do galerii: http://picasaweb.google.pl/arletafrey/01022009#

piątek, 23 stycznia 2009

Jajka.

Po odfajkowaniu pierwszego zadania z rutynowego rozkładu dnia, czyli odstawieniu dzieci do przedszkola i szkoły (jest to nie lada wyczyn, porównywalny jedynie z upchaniem wszystkich macek ośmiornicy do takiej siatki z koralikami, robionej z nylonowego sznurka w czasach naszej młodości)- przeszłam do kolejnego. Zakupy w Kiwi. Utknęłam przy półce z jajkami. Dopiero za którymś tam razem znalazłam komplet bez stłuczki. Potem jeszcze jakieś jabłka, ziemniory... i byłam przy kasie. Po wymianie uprzejmości z panią kasjerką i panem kierowniczkiem zaczęło się pakowanie do siatek i... przez nieuwagę sprzedawczyni walnęła pudełkiem z jajkami. Przeprosiła grzecznie i poleciła aby śmignęła jeszcze raz w regały, co niezwłocznie uczyniłam i rozpoczęłam kolejny raz skryning zawartości pudełek. Tym razem poszło szybciej. Drugie było OK.
Podziękowałam. Siaty w zęby i do auta.
Chyba nie wspominałam (przynajmniej nie dzisiaj:), że od ponad tygodnia sakramencko wieje. Klimat jak w "Stu latach samotności". Puste miasteczko i wiatr.
Nie byle jaki! Przestawia bramki na boisku do nożnej. Swoją drogą fajne uczucie jakby człowiek przemieszczał się nie używając kończyn dolnych tylko był przesuwany siłą podmuchu.
Wracając do zakupów; otworzyłam bagażnik. Wtedy właśnie porządnie dmuchnęło. Próbując złapać za klapę bagażnika walnęłam siatką z zakupami i... Koniec każdy może sobie sam dośpiewać.
Pozdrawiamy cieplutko
Arleta i Freye,

czwartek, 22 stycznia 2009

11 miejsce (pierwsi pod kreską).

Jak mawiał trener Piechniczek: "Przegraliśmy mecz ale piłka jest nasza!"
Tu przypomina mi się taki stary, dobry dowcip o Jasiu, którego pani pyta, dlaczego nie było mamusi na wywiadówce?
-bo nie żyje, walec ją przejechał.
- a tata?
- tata też nie żyje, rozjechany walcem.
- a babcia?
- babcia zginęła pod walcem, tak jak dziadek.
Biedny Jasiu to co teraz poczniesz?
Nic! Dalej będę jeździć walcem!
Ja tak samo, dalej będę jeździć walcem i donosić co tam po drugiej stronie Bałtyku słychać.
Piękne dzięki wszystkim, którzy pofatygowali się oddać swój głos na mojego bloga. Przez te kilka dni emocje były naprawdę wielkie. I tak naprawdę warte przeżycia. Niesamowite jest to, że sympatia dla nas (i wszystkich Krewnych i Znajomych Królika) jest taka wielka.
Dziękuję całej rodzinie, z której jestem dumna! Każdy stanął na rzęsach aby dodać mi chwały.
Ojcu, który mnie wypuścił z tym startem też jestem wdzięczna.
Dzięki temu pospolitemu ruszeniu odświeżyliśmy kontakty ze znajomymi (zwłaszcza Kuba).
Wzruszył nas Bodek, który zrobił pospolite ruszenie w Chrzanowie. Pozdrawiamy w tym miejscu wszystkich naszych znajomych z ex-pracy (nie zapominając też o Pogotowiu).
Myślimy o Wszystkich cieplutko.
I głowa do góry, nie martwcie się, że nie wyszło za rok też pewnie będzie konkurs, a ja mogę wrócić spokojnie do jeżdżenia walcem. (No i co tak pani płacze, tylko minutę spóźniła się pani na pociąg.)

PS. Dziś rano gdy byłam na trzecim miejscu to uświadomiłam sobie, że w zasadzie czołówka blogów jest o nieszczęściach, które spotykają ludzi. Pierwszy był o raku, drugi o białaczce, a trzeci o Norwegii. Brrrr! Może dobrze się stało, że wypadłam z tego towarzystwa:).
PS2. Dzięki onetowi trochę podrasowałam bloga. Zauważyliście? Można też dopisywać komentarze anonimowo nie mając konta na gmailu.

Dzień dziadka.

Rodzonym dziadkom i wszystkim innym, życzymy:
  • wszystkich samolotów świata (do obejrzenia, sklejenia, przelecenia...)
  • boczków, szyneczek, kiełbasek, które nie słyszały o miażdżycy,
  • sprawności conajmniej takiej, aby dogonić wnuki,
  • realizacji wycieczki do Norwegii,
  • pociechy z wnucząt (i babć:)

Życzą Tosia i Staś

& Arleta i Kuba.

środa, 21 stycznia 2009

Dzień babci.

Wszystkim czytającym babciom: Eli, Malence, Joli (w Łodzi), Irence (w Irlandii) a jak są jeszcze inne to niech wystąpią do przypinania orderów; życzymy małych radości dnia coddziennego, słońca w duszy, samych kolorowych puzzli, z których składa się życie oraz częstych kontaków z najlepszymi z wnuków.
Składają:
Tosia i Staś z rodzicami.

Biblioteka.

Zastanawiałam się ostatnio nad tym jak stiuningować bloga i zwiększyć jego atrakcyjność merytoryczną? Podrapałam się po głowie, w zadumie o czym czyta się najchętniej?
Seks, celebrites, małe dzieci, gotowanie, auta... i jeszcze żeby sens miało.
No to może zacznę od tego pierwszego... Hmmm? Może tak:
Komputer ostatnio nam się p...y.
Nie, seks jest ale sensu brak!
To może o kimś znanym i jeszcze żeby trochę skandalicznie było.
Ale trudno o obciach w kraju gdzie lata się w gumiakach samolotem, a największym przekleństwem jest: Idź do piekła!
To co nam jeszcze zostało? - Małe dzieci.
Z dziećmi jak z pszczołami, nigdy nic nie wiadomo.
Koniec. Kropka!
Gotowanie? Na diecie proteinowej o gotowaniu? Dziękuję! Świętym Aleksym to ja raczej zostać nie zamierzam. A tu Staszek truje o pączkach. Aaaaaaaaaa!
Auta!!!
Subaru Forester jest de best! I każdy kto takim jeździ- też jest debeściakiem!
AAAA! Koniec z tymi wygłupami. Wracam do sprawdzonej taktyki. Napiszę o atrakcjach w Lærdal.
Miejscem bardzo przyjaznym dla nas nas człowieków cywilizowanych jest biblioteka.
Co można robić w bibliotece? Poza wypożyczaniem książek- ma się rozumieć.
Zalegnąć w wygodnej kanapce popijając herbatkę albo kawkę (stoją na stoliku do wyboru) i zagryzając ciasteczkiem oddać się przeglądowi prasy. A jest w czym pogrzebać!
W tym czasie dzieciarnia zalega we własnym kąciku, gdzie książki ułożone są na wysokościach adekwatnych do wieku. Mogą też tarzać się po podłodze na poduszko-zwierzakach, układać puzzle, rysować, oglądać komiksy.
Poza książkami można wypożyczać audio booki, też takie specjalne książko-odtwarzacze ze słuchawkami, filmy (przez tydzień nieodpłatnie), książki pisane Brailem.
Dla zbieraczy spamu są specjalne pudła z frikowymi gazetami i książkami (lekko przeterminowanymi).
Jeśli czegoś nie ma na stanie można zamówić, sympatyczne panie w komputerze sprawdzają, która z sąsiednich bibliotek może zostać dawcą. Notują sobie w komputerku namiary biorcy i obiecują oddzwonić gdy orzeł wyląduje.
Nowości ukazują się rzeczywiście dość szybko. Nie to, że jesteśmy obeznani ze wszystkimi newsami ale przed Świętami zasypywani byliśmy ulotkami z propozycjami uszczęśliwienia bliskich przez słowo pisane (np. o nazizmie w Norwegii - wspomnienia weterana wojennego, fantastyczny prezent pod choinkę!).
Przychodzę do biblioteki na początku stycznia a tu kto na mnie spogląda z półki? Tak jest, ten co się kulom nie kłaniał: Max Manus we własnej osobie. Mało tego, że nie kłaniał to jeszcze swemi małymi rączkami niemieckiego U-bota zatopił.Na moim etapie znajomości języka jestem w stanie przeczytać ze zrozumieniem, bez słownika:


  • o księżniczkach, króliczkach, misiach polarnych

  • komiks o Star Wars

  • książkę z przepisami kulinarnymi,

  • pierwszą stronę gazety z wiadomościami lokalnymi

  • informację o zakupach przez internet (nie ukrywam, że trochę improwizuję w tym temacie, ważne, że skutecznie)

  • wiadomość o szczepieniach Staszka.

Wczoraj Staszek był szczepiony przeciw tężcowi, krztuścowi i błonicy. Pani higienistka zdziwiła się, że tak dobrze mówi po norwesku (nie kryła też zdziwienia nad kubaturą pierworodnego;). Sama byłam dumna! Nie dość, że zachował się dzielnie (obiecał nie wspominać kolegom o bólu po ukłuciu, aby ich nie straszyć) to jeszcze ładnie podziękował (bez przypominania). A Kuba twierdzi, że psem i dzieckiem to się człowiek nie popisze na zawołanie!Dobra, tyle na dziś
Pozdrawiamy cieplutko.

Arleta i Freye.


poniedziałek, 19 stycznia 2009

Jest superere!

No i tak jest! Dzisiaj podczas mycia podłóg uświadomiłam sobie, że to czy wskoczę do finału czy nie ma mniejsze znaczenie niż to, że tyle osób zadało sobie fatygi aby napykać na komórze... Wyrzut endorfin był naprawdę duży. Samo poczucie bycia zwycięzcą jest nie do kupienia za żadne pieniądze! Tego samego życzę wszystkim czytającym. I po raz kolejny cytuję za Chłopakami, którzy nie płaczą: "w życiu trzeba sobie zadać jedno, z...e ważne pytanie. Co się chce robić i robić to. Ja chciałbym zostać ambasadorem na Jamajce, jak Tony Halik. Ile on staffu z tubylcami wypalił!?"
Ja, zostałam ambasadorem na daleko wysuniętej placówce dyplomatycznej Skandynawii w Laerdal. Co prawda kończą się tu wszystkie rozkłady jazdy (łącznie z rondem dla wron) ale cele do zdobycia stawiam systematycznie i oto bilans z tego roku (sic!):
  • Schudłam 5 kg w 1,5 tygodnia diety rozłożonej na 2 etapy. Teraz faza stabilizacji (2 miesiące, nistety- jak powiedziałby to Stanisław). Swoją drogą polecam zainteresowanym taką niewielką książeczkę "Nie potrafię schudnąć". Jest to poradnik napisany przez doktora, a nie jakiśtam pamiętnik (czy blog:) anorektyczki. Aha zwalone kilogramy były to krzywdy uczynione przez te małe ciasteczka wypiekane w grudniu.
  • Zakończyłam trening pamięci na platformie Sokrates. Biję pokłony przed możliwościami nauczania przez sieć.
  • Dodatkowo uczestniczę w kursie internetowym norweskiego dla obcokrajowców, z poczuciem, że dopiero teraz nauka języka nabrała tempa (odpowiedniego). A może to masa krytyczna została osiągnięta samo z siebie idzie sprawniej z gadaniem.
  • Oswoiłam Tosię na tyle z basenem, że z bojkami na plecach przepłynęła całą długość basenu bez mojej asekuracji.

A jakie następne cele? To już zupełnie inna bajka.

Pozdrawiam cieplutko i raz jeszcze dziękuję za wsparcie wszystkim.

Arleta&Freye.

piątek, 16 stycznia 2009

Jest super!

Dzięki, dzięki- wszystkich ludziom dobrej woli. Dotrarłam już na 4 stronę (startując z szarego końca:)Zapomniałam wpisać co konkretnie trzeba zrobić aby zagłosować. Wysłać SMS na numer 7144 o treści A01636. Koszt 1,22 pln, ma być przekazany na turnusy rehabilitacyjne dzieci z porażeniem mózgowym.
Pozdrawiam cieplutko Arleta.

czwartek, 15 stycznia 2009

Rodacy! Pomożecie?!

Zachęcona esemesem od rodzonego ojca -zgłosiłam bloga do konkursu onetu na blog roku, w kategorii moje życie.
A potem- jak to blondynka- obejrzałam konkurencję i... kucnęłam. Zgłosiło się ponad półtora tysiąca (sic!) domorosłych pisarzy. Jak już okrzepłam i zebrałam myśli... (Uwaga! Teraz skanuję stan swojego umysłu) to wyszło mi na to:
- nie ma bata aby ktokolwiek zapoznał się ze wszystkimi e-pamiętnikami i ocenił najlepszy,
- głosować będą wszyscy Krewni i Znajomi... na swojego Królika:)
- mam trochę Rodziny, wierzącej w moje różne talenta:)
- mam trochę Przyjaciół znających moje talenty:)
- mam trochę Bliskich Znajomych wiedzących o różnych moich talentach:)
- mam trochę Znajomych słyszących o ww.:)
- moi Znajomi mają swoich Znajomych, którym opowiadali o moich talentach:)
- i jeśli Ci wszyscy, których wspomniałam skrzykną się i...
pozostałe 1500 bloggerów schować się może!
Stąd prośba o przesłanie linka do adresu tego bloga do Wszystkich Fajnych Znajomych, którzy zapoznają się (przynajmniej pobieżnie) z treścią i zagłosują.
Dlaczego?
Liczę na otwarcie nowych drzwi w moim życiu:)
Dziękuję i pozdrawiam cieplutko.
Arleta.

wtorek, 13 stycznia 2009

Star(ś?) Wars party.


W ostatnią sobotę organizowaliśmy spóźnione, urodzinowe party Staszka, który we wtorek (6 stycznia) skończył 8 lat. Wtedy to tradycyjnie częstował czekoladkami panią i kolegów, a w zamian dostał własnoręcznie wykonaną planszę z naklejonymi laurkami od każdego z nich. Narodziny nowej, świeckiej tradycji (czekoladki) zostały odnotowane w cotygodniowej notatce, którą wraz z "rozkładem jazdy" naukowej na bieżący tydzień dostali wszyscy rodzice. Oprócz tego Staś miał na ławce małą polską flagę, którą dostał od pani Wandy, co również zostało odnotowane we wspomnianym zinie.
Za to w sobotę balowli chłopcy (7 sztuk razem ze Staszkiem) pod hasłem Star Wars. Parę dni wcześniej chłopaki zrobili specjalne wejście do pokoju z pozostałych po meblach kartonów, przypominające drzwi w kantynie na Mos Eisley (to informacja dla koneserów Gwiezdnych Wojen). Po wejściu, każdy z kumpli wybrał sobie stosowną maskę, którą szybko drukowaliśmy, naklejali na karton, wycinali i wiązali gumkę. Po pierwszej konkurencji (zabawa ciepło-zimno) i wydaniu nagród bal rozkręcił się na całego. Potem towarzystwo zasiadło przy stole. Zgodnie z sugestią mojej koleżanki odpuściłam ambitny catering i na stole znalazło się to, co tygrysy norweskie lubią najbardziej, czyli do wyboru parówy z bułą albo lofse (takie cieniutkie ziemniaczane placki, przypominające naleśniki, pieczone chyba) chipsy, pop corn, cola, oranżada sałatka owocowa i na koniec... główna atrakcja: tort z ozdobą w postaci lukrowej maski klona (znów info dla koneserów) i specjalnymi petardami do tortu.
Przy stole "zaimponowali byliśmy " męskimi zabawami, stosownymi do wieku:))
Następnie panowie zażyczyli sobie muzyki, gdyż przyszła pora na szaleństwo na parkiecie w rytm taktów z Mama mia. Szkoda, że nie mamy kamery!
W pewnym momencie jubilat stwierdził, że dość decybeli na dziś i zaszył się w swoim pokoju, gdzie zajął się składaniem robota (z prezentu). Czyli procedura standardowa dla naszej latorośli.
Minęły 3 godziny kiedy pojawili się rodzice pokwitować odbiór własnej progenitury.
Zabawa była przednia i doświadczyliśmy empirycznie dlaczego dotychczasowe imprezy, na których bywał Stanisław trwały maksymalnie 2 godziny:::)))).