poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Wiosna.

Dziś w nocy spadł deszcz i... mamy wiosnę! Do tej pory niby kwiatki kwitły, trawa wyszła, na drzewach pąki, a nawet kwiaty magnoliowe ale wszystko jakieś takie blade i nijakie. Za to dziś rano z każdej strony... pocztówka z Norwegii. Nie jest zbyt ciepło, tylko 13 stopni i chmury na wyciągnięcie ręki. Zbudził się też wodospad z zimowego snu i huczy aż miło. Aby mu smutno nie było- w towarzystwie kilkunastu innych malutkich, na tej samej ścianie. Zdążyliśmy już popaść w lekki stan maniakalny związany z obecnością słońca. Wszystko wydaje się radosne i śliczne dookoła. Zwłaszcza, że ostatnio prowadzimy ożywione życie na najwyższym standardzie towarzyskim. W ubiegłą środę pomachaliśmy na pożegnanie dziadkom z Krakowa i cioci. Potem miła wizyta gości z Molde i chwilę potem tutejsza Polonia z dzieciakami nas nawiedziła ( jako właściciele trampoliny jesteśmy niekwestionowanymi championami salonowymi, właściwie ogrodowymi).

Następnego dnia wzięliśmy udział w rodzinnym biegu laerdalskim w towarzystwie Egilowej rodzinki. Co prawda ukończyliśmy go, gdy cały interes został zwinięty i na żadne nagrody liczyć nie mogliśmy ale i tak było bardzo fajnie. Właściwie był to taki niedzielny spacer z punktami, z pytaniami wymagające współpracy rodzinnej. No bo niby skąd moglibyśmy wiedzieć jak zwie się roboto-potwór Gormiti? Albo ile mierzy kciuk (czyli cal)? Pytanie o prędkość jakółki w locie nie padło.




Dzisiaj Staszek miał spotkanie grupy przyjaciół ze szkoły. Kiedyś pisałam chyba o grupach wyznaczonych przez panią wychowawczynię (3-4 osobowe), które spotykają się raz w miesiącu u każdego z przyjaciół. Dziś była nasza kolej. W obecnej staszkowej vennergruppie był jeden kolega i dwie koleżanki. Trym przyszedł pierwszy i zaraz zabarykadowali się w królestwie Lego. Gdy potem dotarły dziewczyny Stachu pokazał im drzwi do pokoju Tosi i wrócił do swojego, zamykając szczelnie za sobą drzwi. Jak zwykle Kuba w poczuciu obowiązku przeistoczył się w kaowca i zainicjował zajęcia plastyczne. Łebki rysowały zamki, smoki, królewny, a na koniec powstał jeden scalony obraz (rzec by można układ:). Rzeczywiście dziewczyny wsiąkły w pokoju Tosi i wszystkie lalki przeżyły swe drugie wcielenia.
Starym, dobrym, norweskim zwyczajem punktualnie (po 2 godzinach) rodzice złosili się po pokwitować odbiór potomstwa.
I tak do następnego spotkania. Jutro Tosia balecik (tak, tak- to nie błąd literowy), środa- Stachu futbol, czwarek Tosia na konie, piątek kumple Stacha i znów tydzień minął.
Kuba tradycyjnie zarobionym jest.
Aha i na koniec dla tych co nie znają historii o rowerze, specjalny bonus.
Mianowicie Kuba jako przodownik pracy, taki tutejszy Birkut co te 300 procent normy trzaska, po godzinach wybrał się wieczorkiem do pracy papiery rasować. Tradycyjnie rowerkiem. Wraca koło 23 lekko zaskoczony bo mu rower zginął. Więc ja jako pan Wolf poleciłam mu na policję zgłosić. Tak też się stało, ale następnego dnia coby głowy mundurowym nie zawracać. I dzwoni mój najlepszy z mężów jak mu żona przykazała i zeznaje co miało miejsce. Na co konstable, żeby sobie dobrze poszukał bo pewnie gdzieś w krzakach leży, a tu w Norge to rowery raczej nie giną. -A panowie nie mogliby?
-Nie nie mogliby- brzmiała odpowiedź. Też pewnie zarobieni są:)
-A coś spisywać będziecie?
-A rower ubezpieczony był?
-Nie.
-No to nie będziemy. Bo jakbyś pan chciał starać się o odszkodowanie to potrzebujesz takiego kwita, żeś się zgłosił z problemem do nas.
-No to dziękuję bardzo za pomoc.
-Nie ma za co. Od tego jesteśmy.
Minął dzień. Wypożyczyłam Kubie mój rower. Minął następny. Pora obiadowa. Wpada rozentuzjazmowany Staszek, że tata przyjechał na dwu rowerach. Tak też się stało. Rower sam wrócił, prawie na miejsce. Jak się okazało istnieje tu taka świecka, niepisana tradycja, że jak jest imprezka i goście nie są w stanie wrócić autem to pożyczają sobie pierwszy lepszy rower, który potem odstawiają na miejsce albo blisko niego. Znajomemu Kuby w ten wzorek 5 razy zginął dwuślad i za każdym razem wracał. Ma chłop pecha, że blisko knajpy mieszka.
Opowiedziałam tę historię Benonowi, który stwierdził, że to podobnie jak u nich w Irlandii. Z tym, że tak dla hecy łebki zwijają auto, pojeżdżą sobie, a potem go palą.
No cóż co kraj to zwyczaj. Jedno jest pewne, żaden Polak tego nie zrobił! Czy ktoś słyszał, żeby tak schanić robotę? Ukraść, a potem oddać. Bez sensu!
I tym optymistycznym akcentem kończę na dziś. Następnym razem napiszę jakie atrakcje turystyczne czekają na goszczące u nas wycieczki. Dla tych co mają już kupione bilety i dla tych co się wahają.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Vennergruppa270409?authkey=Gv1sRgCLbwgJPx4L2S9QE#
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/BiegLaerdalski260409?authkey=Gv1sRgCJmmsJi9xaSa_AE#

1 komentarz:

Aduchna pisze...

No tak! Co kraj to obyczaj! Lato już ze 2 lata czeka żeby mu oddali ten rower, co go sobie z klatki schodowej (zaopatrzonej a jakże w domofon)razem ze spiętymi kołami pożyczyli. Ale tu nie Norwegia. Niestety.