niedziela, 30 listopada 2008

Adwent.

To znowu ja, Jarząbek. Dla tych, którzy czekali na wyznania mojego męża prośba o chwilę wyrozumiałości... Zbiera myśli. A co u nas: uprzejmie donoszę wszystkim zainteresowanym, że w kwestii przyjmowania gości zrobiliśmy pewien postęp, mianowicie: wczoraj byliśmy w Ikei (Bergen) i złożyliśmy stosowne zamówienie, na realizację którego oczekujemy 17 grudnia (świeżutka dostawa, prosto ze Szwecji). Nasze auto wyglądało dokładnie jak z reklamy Ikei, zapakowany na maksa, bagażnik ten w środku i ten na dachu. Podróż bagatelka, 3 godziny w jedną stronę z jęczącymi z nudów dziećmi. Człowiek jest w stanie dać każde pieniądze, aby historia nie powtórzyła się. Całe szczęście mieliśmy w garści gotowy spis zakupów. W innym wypadku skończyłoby się to totalnym rozstrojem nerwowym wszystkich. O zaginięciu dzieci w sklepie nie będę wspominać, zwłaszcza, że one same nawet się nie zorientowały. Rzeczywiście wyczerpujący dzień zaliczyliśmy ale owocny. Pozytywnym wzmocnieniem były krajobrazy okolicy Voss, gdzie Norwegia przypominała do złudzenia Narnię. Czapy śniegu na drzewach po jednej stronie drogi a po drugiej fiord. Doceniliśmy też błogosławieństwo tuneli, które są normalnie zmorą Staszka. Dzięki nim ostatni odcinek drogi (śliski jak cholera) mieliśmy w miarę bezpieczny. Wracaliśmy nocą po oblodzonej drodze. Udało się zamówić wszystko co zaplanowaliśmy. My to znaczy: ja ustaliłam na czym nam zależy, kuzynka Kuby pięknie zaprojektowała a Kuba machnął ręką i wyciągnął kartę. Po metamorfozie salonu załączę stosowną dokumentację fotograficzną, z cyklu przed... i po...

Dziś pierwsza niedziela adwentu. Byliśmy w tutejszym kościele na mszy, po której każdy z palącą się pochodnią (nawet Tosia) przemaszerował na tutejszy rynek. Kto zgadnie w kogo przeistoczył się Staszek jak dostał do ręki miecz z żywym ogniem? Ku naszemu przerażeniu cały pochód (całe Laerdal?) łącznie z dzieciakami, które przyswoiły sposób lokomocji na 2 kończynach dolnych, niósł ogień. Lokalna prasa nie doniesie raczej o przypadkach samospalenia, wszystko przebiegło OK.
Na miejscu stała choinka, którą podświetlono ku uciesze zebranej gawiedzi, lampkami (nie pochodniami) i zaczęła się imprezka. Dzieci ganiały- jak to dzieci, starsze (ode mnie) panie wykonały balecik w niebieskich polarach (temperatura na zewnątrz raczej nie rozpieszczała), taki taniec synchroniczny, bardzo popularny na końcu ubiegłego stulecia, w boysbandach. Zapytałam męża, czy widzi swoją żonę w towarzystwie koleżanek: N., G. i J.F. na krzeszowickim rynku? Taaa! Odpowiedział i się zadumał. A na koniec lokalna orkiestra dęta wykonała krótką wiązankę, norweskich melodii bożonarodzeniowych. W międzyczasie bożonarodzeniowe krasnale (instytucja Mikołaj jest tu nieznana) rozdały wszystkim dzieciom torebeczki ze słodyczami (i mandarynką!) w środku. Klasa dziesiąta w ramach zbiórki kasy na wycieczkę do Anglii serwowała za drobną opłatą gofry i glog (napój niewyskokowy, o smaku i zapachu koli wymieszanej z przyprawą do piernika, niegazowany, uzyskuje się go przez wymieszanie soku jabłkowego, gotowego koncentratu glogu do dostania w polskiej Ikei, i dodaniu do tego rodzynek i pokrojonych migdałów). Zanim osiągnęliśmy temperaturę otoczenia wróciliśmy do domu, zgarniając po drodze kumpli Staszka. Imprezka rozkręciła się na dobre. Po pizzy dzieci zostały zapakowane z kombinezony zimowe i wydane rodzicom.
I tak minęła kolejna niedziela.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

piątek, 21 listopada 2008

Szarlotka.


Ostatnio moją świadomością (i podświadomością) zawładnęła szarlotka. A zaczęło się tak: weszłam na Wielkie żarcie i... zobaczyłam niesamowite zdjęcie http://www.gotowanie.wkl.pl/index.php Wtedy mnie opętało. Przejrzałam wszystkie ponad 400 przepisów i wybrałam jeden z nich. Wprawdzie nie była idealnie taka sama ale też niezła (foto powyżej). Zagadnęłam autorkę czy aby zdjęcie nie jest podrasowane w fotoshopie. Okazuje się, że z reala.

Teraz z niecierpliwością oczekuję na serię piernikową na WŻ. Sama złożyłam stosowne zamówienie na przyprawę piernikową z Polski i otwieram przedświąteczne warsztaty ciasteczkowe. Tutaj wydaje się, że każdy Norweg jest zobowiązany do posiadania na Święta domku z piernika. Wszędzie można dostać takowy w różnym stanie, od stanu surowego (gotowe do wałkowania ciasto w plastikowym pudełeczku, foremki na ściany, okna...), poprzez gotowe elewacje (upieczone ściany w zestawie z masą do połączenia i ozdobami) alb stan pod klucz, czyli gotowy domek, upieczony i ozdobiony, prawie wszystkie na jeden wzorek (MM-sami). Oczywiście nabyłam zestaw foremek a ciasto będzie standardowe: http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis38715.html. Dla tych co nie znają historii przepisu (a Ci co znają jeszcze raz posłuchają:) wersja skrócona. Dawno, dawno temu jak jeszcze wychodził dodatek do Gazety Wyborczej (przed Dużym Formatem) był w nim kącik kulinarny Kingi Błaszczyk Wójcickiej, która miała super przepisy. Głównie wegetariańskie. Zajmowała się wytwarzaniem i rozdawaniem jedzenia w ruchu Hare Krishna. Przed Świętami był taki odcinek z samymi ciasteczkami, który został wycięty i starannie przechowywany przeze mnie jako relikwia rodzinna. Pewnego dnia... okazało się, że uległ anihilacji. Domyślam się, że został wypożyczony w dobre ręce i nie wrócił. Mam nadzieję, że chociaż ten który został właścicielem należycie docenił i robi fajne ciasteczka. Na złość okazało się, że nikt w rodzinie nie ma przepisu na pierniczki bo co roku dzwonili do mnie i dyktowałam. Miałam do wyboru albo zepsute Boże Narodzenie albo zapukać do Wyborczej (gdzie już dawno, dawno nie było autorki). Zdecydowałam się na to drugie i jakież było moje zdziwienie jak dostałam szczęśliwą odpowiedź, że skontaktowali się z p. Kingą i ta przekierowała mnie na jakąś magiczną stronę gdzie znalazłam wszystko co chciałam. Przy okazji przypomniałam sobie, że obiecałam komuś (niejednemu) fantastyczny przepis na piernik z prosektorium. Oto on http://www.gotowanie.wkl.pl/przepis38737.html.

Dlaczego z prosektorium? Zostałam poczęstowana przez babeczki pracujące w prosektorium naszego szpitala i doznałam reminiscencji jak Proust po magdalence. Mam nadzieję, że historia z blogiem nie będzie paralelno-konwergentnym doświadczeniem w porównaniu z "W poszukiwaniu straconego czasu":) Wracając do wątku głównego smak piernika jest niesamowity, powrót do dzieciństwa (kto dziś pamięta jak smakował piernik kasztelański?) a nawet do Staropolski. W zależności od stopnia ubicia białek uzyskuje się konstrukcję bardziej lub mniej zwartą, w zależności od upodobania. Osobiście wolę bardziej twardy.
Raport z warsztatów wnet.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

środa, 19 listopada 2008

Minął piąty miesiąc.





Tak było dzisiaj. Chmury przypływały do nas i odpływały. Można było wyjść z domu i wejść prosto w jedną z nich. Dzięki temu samolot Kuby nie wylądował w Sogndal tylko na jakimś świńskim południu i bidaczek musiał autobusem- widmo się tułać.

Dziś minął piąty miesiąc naszego pobytu. Z wiadomości bieżących: siedzimy z Tosią (z zapalonym, prawym uchem) w domu, Kuba wraca z ciągu naukowych wojaży (najpierw w Bergen potem w Sztokholmie), Stachu pojechał do szkoły rowerem. Dawno tego nie robił, odkąd mamy auto rzadko pedałujemy, chlubnym wyjątkiem jest oczywiście Kuba, dzięki naszej zasłudze- pozbawienia go samochodu. W obstawie Staszka jechała ciocia Patrycja, która zajmuje się dziećmi w przedszkolu, a mieszka kilka domów dalej. Pierworodny musiał przysięgać na brodę proroka, ze nie wydrze sam... "wiem, wiem nie mogę jechać sam bo gdyby zobaczyli to mogłabyś dostać ochrzan w szkole" Takie mam mądre dziecko. Ostatnio, kilka dni temu szykowaliśmy się do snu i poleciłam mu zmówić pacierz. Na co odpowiedział, ze już to zrobił w myślach. Kiedy zapytałam? No jak oglądałem katalog lego! W sumie żaden czas na rozmowę z Panem Bogiem nie jest zły ale żeby oglądając zestawy z Gwiezdnych Wojen i planując atak?!?

Wczoraj zaczęłam kurs norweskiego i potrafię już powiedzieć; nazywam się... mieszkam... pochodzę z...:))) Poza mną i Patrycją innej ekipy z Polski nie ma za to głównie Łotysze, budujący dachy, Czeszki pielęgniarki (i chłopak jednej z nich), starsza pani z Białorusi. Mam nadzieję, ze trochę się tempo rozkręci.

Z ostatnich wieści odnośnie mojej przyszłej pracy to jest posada po pani doktor, która odchodzi w styczniu z sąsiedniej gminy. Wieść gminna niesie, że wskutek konfliktu z tamtejszym burmistrzem. Nie jestem do końca przekonana, ze mój wielki czas nadchodzi. Nie czuję się jeszcze zbyt pewnie w komunikacji. Kuba zdecydowanie mówi nie! Wiązałoby się to z większymi obowiązkami domowymi dla niego. On też jeszcze nie osiągnął komfortu psychicznego w pracy. Co prawda jest doceniany i permanentnie szkolony... jako następca swojego szefa w dziedzinie gastroenterologii i ekstra szpenia od udarów (słonecznych za kołem podbiegunowym- jak dodaje mój teść) ale to melodia 2 lat. Mam nadzieję, ze do tego czasu zdążę wystartować z moją robotą. Chyba, ze pochłonie mnie zupełnie coś innego... Anioły ze szmatek (właśnie zostałam zarażona Tildą czyli taką panią, która zajmuje się robieniem ładnych rzeczy ze szmatek. Jest Norweżką a nazywa się Tone Finnager. A z resztą co będę gadać, sami zobaczcie: http://tildaddict.wordpress.com/), otworzę własną cukiernię, popadnę w alkoholizm... możliwości jest wiele;

I na koniec sensacja na miarę występu Joli Rutowicz w grudniowym CKM-ie. Zgodnie z życzeniem czytelników (czytelniczek) w jednym z kolejnych odcinków bloga wystąpi jako autor... Jakub Frey. Parammmm! Zdaję sobie sprawę, że moje tu wypociny w porównaniu z Siódmą pieczęcią są raczej głupkowate ale mam nadzieję, ze po wpisie Kuby ktoś jeszcze będzie chciał mnie czytać.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.

piątek, 14 listopada 2008

Wycieczka do orlego gniazda.

Wycieczka do orlego gniazda była zorganizowana przez taki tutejszy pttk dla dzieci. Oczywiście poziom poniżej klasyfikowanego (jak dla kogo?!?). W niedzielę rano tak wiało, że łeb chciało urwać. Liczyłam po cichu, że idea umrze śmiercią naturalną. A tu Staszek zadecydował, że on musi na wycieczkę bo chce zobaczyć orła (chyba orła cień?). Co było robić spakowałam towarzystwo w bryczkę i ruszyliśmy do punktu zbiórki. Instrukcja była prosta... nie możesz nie trafić, droga prosta, szkoła w Ljosne jest przy drodze i są to duże, czerwone budynki... Jedziemy do Ljosne- szkoły ani widu ani słychu. Minęliśmy Ljosne... dalej to samo. Zarządziłam pełne zawrócenie. Po drodze komórkuję do Kuby i co się okazało, że szkoła w Ljosne jest 3 km za Ljosne. Może mieszkańcom przeszkadzałyby hałasujące dzieci dlatego wolą dostarczać je parę kilometrów za rodzinną wieś? Aha i te czerwone budynki okazały się w realu żóte. W sumie dotarliśmy dzięki Olavovi (tata Egila) spóźnieni, skróconą trasą (dojechaliśmy bliżej autem) i nie wydarliśmy do orlego gniazda ale załapaliśmy się na ogniska pod skałami, dobrze rozpalone, takie czekające na nas. Wyciągnęliśmy kiełbaski, termos. Staszek zastrugał prawdziwą finką patyki do pieczenia kiełbasy. Bardzo był z tego dumny, a ja zadowolona, że wszystkie palce zostały na miejscu bo manewry narzędziem ostrym odbyło się poza moim wzrokiem. Za każdym razem z ciekawością obserwujemy sprzęt do obcowania z naturą. Rzeczywiście Norwedzy baaaardzo dużo czasu spędzają na dworze, bez względu na pogodę (ponoć nie ma złej pogody tylko złe ubranie). Nasze ulubione podkładki pod tyłek,ze składanej pianki stanowią standardowe wyposażenie plecaka wyprawowego. Mała rzecz a cieszy. Często dostajemy takie gazetki z gadżetami dla rybaków i myśliwych. Do tej pory traktowałam to jako spam... I to był błąd! W ostatnią środę wypożyczyłam z biblioteki książkę kucharską z przepisami typowo norweskimi. Autor we wstępie wspomina swój początek kulinarnej przygody od prezentu, który dostał od brata na bierzmowanie.
Był to zestaw garnków turystycznych (taki kocher)... Jeśli chodzi o kuchnię norweską to... wnet!
Będą przepisy! Mówiąc o przysmakach kuchni norweskiej użyłabym sarkazmu ale coś postaram się stiuningować aby nadawało się na nasze podniebienie. Najkrócej gdybym miała scharakteryzować smak to byłby słono-słodki, z zapachem ryby, ziemniakami, kapustą... Desery nie do przyjęcia dla mnie. No może w chwili dużego załamania psychicznego.
Tyle na dziś. Aha to co ma na głowie Tosia jest tutejszym wynalazkiem. Taka rura, do połowy w hallo kitty, a druga część z polaru. Można to nosić na co najmniej sześć sposobów (czapka po zawiązaniu końca albo wywinięciu, opaska, rura na głowie i szyi...) Musiałam jakoś to wytłumaczyć abyśmy nie zostali posądzeni o przejście na muzułmanizm:)
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/121108#

poniedziałek, 3 listopada 2008

Wycieczka w niedzielę.

To miała być taka niewielka, popołudniowa-jak piszą w tutejszym przewodniku- wycieczka. Na miarę naszych możliwości (czyt. możliwości naszych dzieci). Oznaczona jednym butem (w skali 1-5). Rzecz miała miejsce w Aurland czyli zaraz za najdłuższym tunelem świata. Dotarliśmy autem, tu gdzie Staszek z Tosią rzucają kaczki do wody, a Kuba obczytuje co się da (o wybrzeżu norweskim, o technice łowienia ryb, nazwy ryb, co to jest skumbria bez tomaty (Scomber scombrus -makrela atlantycka i takie tam jeszcze). Potem trzeba było się trochę wspiąć. No a wiadomo; jak się człowiek trochę zmęczy to trzeba zrobić postój na piknik... Cała trasa wiodła górą, wzdłuż fiordu. W połowie drogi Tosia dostała rozstroju nerwowego i powiedziała, że dalej nie idzie za to Staszek wręcz odwrotnie, że nie wraca tą samą drogą tylko idzie dalej. Podzieliliśmy się na sekcje i każda swoją trasą zeszła w dół. Pozbieraliśmy po drodze trochę patyków do nadziania kiełbasy pieczonej na ognisku. Ognisko zrobimy dziś przed domem bo nas wczoraj ciemności zastały.
A na obiad czekała cała masa gołąbków w sosie pomidorowym. Tu znów dywersja tylko w odwrotną stronę. Staszek odmówił jedzenia tego świństwa a Tosia przeciwnie.
Zastanawiające jest to, że dzieciarnia docenia tylko żarcie typu industrial. Żadne tam mamusine obiadki tylko pizza, fryty czy hamburgery. O tym, że prawdziwego piernika (tego z przepisu z prosektorium) nawet do pyska nie wezmą- nie wspomnę. Ale co tam -kiszę kapustę w wiadrze, robię biały ser z 7 litrów mleka, celem teleportacji polskich smaków i przeszczepienia ich na tutejszy grunt. Okazuje się, że biały ser (w naszym rozumieniu) to oni nawet znają ale jako produkt wyjściowy do żółtego. Kupuje się w aptece podpuszczkę i dodaje do mleka celem szybkiego ścięcia, a potem dają taki ser do jakiejś skarpety na kilka miesięcy i po tym czasie zachwycają się tym co wyszło. My tyle czasu nie mamy jemy zaraz po. Od autochtonów dowiedzieliśmy się o filozofii mleczarstwa norweskiego. Mianowicie wypas bydła dojnego ma miejsce w górach gdzie trudno przetrzymywać świeże mleko albo dźwigać litrami na dół, dlatego produkcja idzie od początku. A sama podpuszczka (ta co się ją kupuje w aptece) jest przydatna do trawienia mleka, którym żywi się owce bo te same nie potrafią. Ciekawe jaką teorię mają do innych specyfików dostawalnych w aptece, z których można zmontować zestaw mały destylator? No bo przecież nie pędzą! Bo to nielegalne:)))
Ta apteka to ciekawe miejsce na zakupy. Poza lekami i wyżej wymienionymi można tu nabyć różne odblaskowe maskotki, kamizelki, paski (każdy Norweg musi odblaskiwać ile się da jak jest ciemno, starsi ludzie noszą takie światełka odblaskowe przymocowane sznurkami do kieszeni. Jak jest jasno trzymają je w kieszeni, a jak jest potrzeba wypuszczają na zewnątrz i tak idą z dyndającymi na kurtce albo płaszczu). I to będzie tyle na dziś.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.
Tradycyjnie zaproszenie do galerii: http://picasaweb.google.pl/arletafrey/021108#

niedziela, 2 listopada 2008

Wycieczka w sobotę.


Tak wygląda zamrożone Lærdal. Na termometrze było wczoraj minus 4. A cała wycieczka jest tu:http://picasaweb.google.pl/arletafrey/01listopada08#
Pozdrawiamy cieplutko Arleta&Freye.