sobota, 4 września 2010

Poróże z moją ciotką.


Tak właściwie to ciocia Bogusia jest ciocią Kuby ale przywłaszczoną przeze mnie poprzez wspólnotę małżeńską. Była u nas w odwiedzinach na początku sierpnia.Razem zrobiłyśmy parę wycieczek. I na tym koniec podobieństw z powieścią Grahama Greenea.
Bardzo przyjemne uczucie kiedy to można przeżywać zachwyt Norwegią nowymi oczami. Kolejna (dla mnie) wycieczka w to samo miejsce... a jednak nie to samo. To prawda, że ciocia została nieźle "przegoniona" po okolicy ale trzymała się dzielnie. Jednego utyskiwania nie usłyszałam. Mało tego, trzy tygodnie potem w innym zestawie wybraliśmy się na kurki i... padło stwierdzenie: Niemożliwe, że ciocia tu weszła, ja nie dam rady! Pełen szacun! Dzisięć dni szybko przeleciało. Słońce jak na zamówienie, po wycieczkach werandowanie i summer wine (albo inne spirtytualia).
Teraz my trzymamy kciuki za Ciocię. Pozdrawiamy i ściskamy mocno.
Powodzenia!

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Plastusiowy pamiętnik.


Tosia poszła do szkoły z nowym tornistrem i piórnikiem. Podobało jej się wszystko i wszyscy.
W pierwszym dniu wykonaliśmy mały falstart, przyszliśmy na 10, a powinniśmy godzinę później. I był to pierwszy przypadek w historii olimpiady, że byliśmy za wcześnie.
Może padliśmy ofiarami sugestii babci naszego kolegi, która zrywała go po pierwszym pianiu koguta i żegnała do szkoły słowami: Idź Tomuś, wcześniej wyjdziesz, wcześniej wrócisz.
Najpierw pani rektor (po naszemu dyrektor) przywitała pierwsze cztery klasy, zwłaszcza pierwszaki.
Potem każdy rządek poszedł do swojej klasy. Tu wychowawczyni, dla najbliższych (i najdalszych też)- Anette, powitała rodziców i dzieci, a jeszcze potem wysłała starych na pogadankę z panią rektor i dzieci rysowały co robiły na wakacjach.
I na koniec główna atrakcja, zdjęcie na górce szkolnej, które ma być opublikowane w lokalnej gazecie, w najbliższym czasie.


Najlepsze miało dopiero nadejść- massive attack kumpli Staszka. Chyba nie było jednego, który nie zapytał czy może wpaść z odwiedzinami. Jak zadzwonił biedny Egil koło 17 z tym samym pytaniem, reszta (oprócz Staszka, który trzymał słuchawkę i przekazywał wieści) zgodnym chórem odpowiedziała: NIE! jest nas za dużo. Drobny szczegół, że Staszek pytał rodziców, a nie ich o pozwolenie.

Pogoda nadal jak drut. Wczoraj Jacek wypatrzył na termometrze w słońcu 37 stopni. Tak naprawdę było ze 26.
Jutro kolejny dzień z życia Iwana Denisowicza.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Nowy rok szkolny.









Koniec wakacji, jutro szkoła. Dla Tosi debiut w pierwszej klasie. Ma nowy tornister, który dostała od Ewy i Kaia z Niemiec. Jest różowy i ma konie narysowane, piórnik w środku i takie fajne zapięcie, które Tosia prezentuje każdemu osobiście, tylko Plastusia brakuje:)
Stachu ostatnim rzutem na taśmę został zaopatrzony w wypasiony komputer, za dolę komunijną ze wsparciem z naszej strony. 
Aha byliśmy na wycieczce w Urnes, a wcześniej w Polsce i jeszcze...
Ale wszystko po kolei. Skoro Ewa nie znała szczegółów pobytu w Polsce znaczy się trzeba omówić to i owo.
Poleciałam do Krakowa pokwitować odbiór dzieci z wakacji u dziadków w towarzystwie Marianne i jej dzieci (Svein Kristian, Knut Olav i Eli- po prostu Eli). Fajnie było patrzeć na ich wielkie z wrażenia oczy. Wszystko im się podobało. W pierwszym dniu całą ekipą wybraliśmy się do Aqua Parku i takie malutkie zakupki w M1.
Niedziela zwiedzanie Krakowa i przedsmak Wielkich Zakupów w Galerii Krakowskiej. Poniedziałek Park Stanisława Lema i początek Wielkich Zakupów, wtorek Zoo i Wielkie Zakupy w zenicie, środa- odwrót.
Poza super komfortowymi warunkami noclegowo-komunikacyjnymi zapewnionymi przez łańcuszek dobrych serc (Kasię- moją przyjaciółkę, teściów, ciocię Bożenkę, Isię i Piotrka...) mogli poznać również czarną stronę księżyca.
Są świadkami jak jestem okradana (nieskutecznie) w knajpie przez "zwykłego faceta" i nikt nie reaguje w momencie jak zrywam się jak oparzona widząc gościa grzebiącego łapą zanurzoną po łokieć w mojej torbie. Marianne stwierdza, że w Norwegii ten numer by nie przeszedł- facet wychodzi jak gdyby nigdy nic i nikomu powieka nie drgnie. 
W czteroosobową kolejkę po lody wpycha się czteroosobowa rodzina i jeszcze marudzi na wszystko po kolei, wafelek nie taki, gałka za mała, nie ten smak... 
Marianne stwierdza: w Norwegii ten numer by nie przeszedł, kolejka jest tworem samoregulującym się, ci co stoją na początku łatwo nie oddają przewodnictwa wskazując jednoznacznie kierunek ruchu. A panie nie obsługują tych co "snikke i køen".
Karta Marianne blokuje się w bankomacie i cała polka z jej wydobyciem.
Marianne nic nie stwierdza, nie daje po sobie poznać co jej w duszy gra. W duchu cieszę się, że nie wie co mi w duszy gra. 
Na drugi dzień jest tak jak przewidywałam, ale po 11 telefonie do banku udaje się odzyskać kartę już po godzinie 16. 
Marianne jest szczęśliwa, że może zacząć swoją ekstremalną przygodę po galeriach handlowych.
Mój plan został również wykonany (z grubsza), runda między doktorem, fryzjerem, ortodontą przebiegła bez zakłóceń. Następnych parę kilogramów książek zostało upchanych kolanem do walizki.
No i... nowy aparat do pykania chmur...
Pierwsze zdjęcie-pyk!


Wracam jak zwykle z całą pilotką przemyśleń, że jednak "do siebie" to już bardziej po tej skandynawskiej stronie.
Pozdrawiam cieplutko.
Arleta i Freye.






wtorek, 3 sierpnia 2010

Czasem słońce, czasem deszcz...

"Gdy znalazłem się na dnie od spodu rozległo się pukanie." To chyba Lec jak nic!
Ciąg dalszy tego co nastąpiło po "Jeszcze?" z ostatniego wpisu.
Kuba sprawdził pocztę.
-Nie dostałem tego etatu w Førde- powiedział głosem niewyrażającym żadnych emocji.
-Ale jak to? Jak to możliwe, zrobił cię w konia? Przecież się umawiał, że... Co za... Napisał dlaczego?- tu padła riposta zawierająca wszystkie możliwe emocje
-Nie, odpowiedź przyszła z automatu- rzucił automatycznie Kuba, nie odrywając się od gierki na Nitrome.
-Boże, ale ten chłop ma nerwy- pomyślałam sobie,jednocześnie  pakując  w głowie walizki, przebijając na wylot włócznią wszystkich znanych i nieznanych Norwegów, wysyłając swoje cv do wszystkich możliwych szpitali, złorzecząc każdemu i wszystkiemu. Dwa lata czekania i cały misterny plan w... No chyba mnie rozwali na miejscu!!!!!
Jak już prawa półkula zdążyła sobie poszaleć, włączyła się lewa, ta analitycznomyśląca.
W zasadzie oprócz tego, że nie mogę w tym momencie otworzyć radiologii to nic strasznego się nie dzieje. A nawet więcej, wszyscy (opórcz mnie są szczęśliwi ze zrządzenia- umówmy się- losu). Kuba twierdzi, że teraz dopiero osiągnął stan ying-yang, no a tak znowu powtórka z rozrywki. Dzieci pewnie będą szczęśliwe. I tu się myliłam, jak opowiedziałam o tym Staszkowi to się biedny poryczał, że teraz jestem nieszczęśliwa bo mnie z pracy wyrzucili. Trochę czasu zajęło zanim pojął różnicę między niezatrudnieniem a wyrzuceniem. Ale i tak było mu przykro i entuzjazmu nie wyczułam. No cóż z tą labilnością emocjonalną wdał się chłopak w matkę.
Z całą pilotką myśli, niczym Scarlett O'Hara poszłam spać, obiecując sobie zająć się sprawą rano.
Rano, w werwą pozałatwiałam co było trzeba, a potem wpadłam na chwilę do Marianne, która leci ze mną do Polski. Na wstępie zaznaczyłam, że jestem sur og sint (nor. bez kija nie podchodź). Wyłuszczyłam powód swojego kwasu. Na co Marianne: aaaa... właśnie- dzwonił do ciebie V?
-Nie, a co znowu coś zawaliłam?
V. to nasz doktor do którego jesteśmy zapisani i zdarzyło nam się zgłosić jako pacjenci. Jest duńczykiem i ponoć przez 20 lat komunikacja jest... taka sobie z miejscową ludnością.
Wracając do wątku głównego, mama Marianne poszła do niego ze swoją przypadłością i jak sobie tak niby gadu-gadu, wyciągnęła z niego, że zbiera się na emeryturę a nie ma żadnego zastępcy i najchętniej widziałby jakąś kobitę bo tu same chłopy jako doktory. A on już teraz chętnie 1 dzień albo 2 by odpalił.  Mumu (od nor. mormor czyli mama mamy albo babcia) jak tu ją zwiemy za chłopakami- przekierowała go na mnie. Chłop się zdziwił, że jestem doktorem, no i ponoć ma zadzwonić. Zobaczymy.
Pożegałam się z Marianne i dotarłam do szpitala pogadać z kadrową-sąsiadką o przyszłych dyżurach.
Zeznałam jej na czym stoimy, na co ona- wiesz miałam, cię prosić o wzięcie 3 miesięcy na ortopedii (o może nawet pół roku) bo mam braki. Pokręciłyśmy obie głowami nad polityką szpitala w Førde i w tym momencie wszedł Albert, szef od spraw organizacyjnych. Też został wtajemniczony. Przypomniał, że ciągle trzyma w kieszeni etat na kubowym oddziale z myślą o mnie, no i tu trzsnął niusem: w przyszłym tygodniu wraca z urlopu szef wszystkich szefów (taki Krzysztof Jarzyna ze Szczecina) i mamy mieć rodzinną audiencję u ww.
ponieważ występujemy jako full pakke.
Dziś zapoznałam się z doktorem ze Szwecji, którego do tej pory nie miałam przyjemności poznać na oddziale Kuby. Wymieniliśmy grzeczności, został zasadniczo pobieżnie zapoznany z moim statusem w szpitalu. Pokiwał głową ze zrozumieniem i poszedł.
Nie minął kwadrans jak wpadł do pakamery Kuby z miną przemysłowego Dobromira i wyłożył co następuje: jest taki kraj (na lewo od Norwegii), a w nim miasto Sundsvall, który jest naszą mekką. Czekają z pocałowaniem w rękę na lekarza ratunkowego i Kuba mógłby kształcić się w gastrologii bo warunki ku temu sprzyjają albo jak by nie chciał to może leżeć w hamaku bo wystarczy, że ja będę pracować.
Czekamy kto następny zapuka.
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta i Freye.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

O tym jak Żwirek i Muchomorek zostali grzybiarzami.


Pewnej niedzieli Żwirek i Muchomorek obudzili się rano ale bez przesady .
Co będziemy dziś robić Żwirku? -zapytał Muchomorek
Może pójdziemy  na tę górę, gdzie wyprawiał się Hans Gjesme ze sztalugami, aby malować dolinę- odpowiedział Żwirek i zasnął.
Żwirku czas na nas bo po południu mamy mszę w Årdal- przypomniał koło 12 Muchomorek.
Ale najpierw coś zjedzmy- zparoponował Żwirek.
...
A czy na pewno możemy przejść przez to podwórko?- zapytał jak zwkle jednakowo praworządny jak i zaniepokojony Żwirek.
Oczywiście, niedawno tu dzieci ze Staszka klasy były i dobrze było.
Aha- odparł z powątpiewaniem w głosie Źwirek.
Zwłaszcza, że przed chwilą, przez pomyłkę został doprowadzony do tajnego (no może nie do tak bardzo tajnego, napisy były)  składu amunicji w lesie
A droga wyglądała tak:




Spójrz Żwirku, to chyba grzby!- krzyknął zaskoczony swoim odkryciem Muchomorek. 
Niemożliwe Żwirku, w naszych lasach nie ma grzybów*- odparł niewzruszony Muchomorek.
To co to może być? męczył bułę niepocieszony Muchomorek.
A może i faktycznie grzyby- stwierdził Żwirek, co to zna się na wszystkim.
Muchomorek był w swoim żywiole, do tej pory rozróżniał jedynie purchawki,  z których taki fajny dym się unosił jak się ją kopnęło, a teraz jak na grzybiarski debiut... kilka takich kupek nazbierał. Ale ten brązowy co to nie wiedział jak się nazywa był jeden.

Ale Muchomorku jeszcze długa droga przed nami, zostaw te grzyby- próbował sprowadzić na ziemię towarzysza Żwirek.
Ten nie zważając na przeciwności natury darł między modrzewie, po skałach, co chwilę wysypywał szpilki sosnowe z butów i wycierał nogi w wilgotne dywaniki z mchu.
Tak im minęla droga do miejsca, z którego widać było:
Ach! Jaki ładny widok, prawda Żwirku?- zachwycał się Muchomorek.
Śliczny- pokiwał głową Żwirek.
Pora na nas. 
A może byśmy tak zostali grzybiarzami Żwirku?
To dobry pomysł Muchomorku ale u nas nie ma grzybów*- przyomniał sobie Żwirek.
Obaj pokiwali smutno głowami.

*Mit o niewystępowaniu grzybów w Norwegii powstał w ub. roku, kiedy to bawili z wizytą u nas Isia z Piotrkiem. Piotrek, który jest zapalonym grzybiarzem codziennie dostarczał niewyobrażalne (dla grzybiarza) ich ilości. Pewnego dnia wpadł pogadać, jak to miewa w zwyczaju Olav. Zagadnięty przez Piotrka, czy Norwegowie zbierają grzyby, odpowiedział, że owszem ale tu nie występują:)


Potem pojechaliśy na mszę do Øvre Årdal jak było napisane w necie a na miejscu okazało się, że to w tym drugim Årdal. czyli Årdalstangen. "Czajnik na wrotkę i zmiana kierunku"- zdecydowliśmy szybko.
W tym momencie podszedł do nas kolo: "Cześć jestem Bartek, jest tu jakaś akcja?"
Chłopie do wozu i ognia!- padła komenda.
Po drodze okazało się, że Bartek to nowy nabytek trampkarzy z Øvre. Tu ma chłopak przynosić chwałę futbolowi norweskiemu za cieżko wydobyte ropokorony.
Nie pytajcie, która liga bo ja nie bardzo wiem, kim jest ten w czarnym co biega po boisku:(
Po mszy doznaliśmy objawienia z nieba:











Jeszcze?


Najdłuższy wodospad Norwegii.

To był bardzo miły dzień.
Leniwie zebraliśmy się na wycieczkę po Parku Narodowym w Jotunheim. Robiliśmy już podejście do zdobycia najwyższego wodospadu Norwegii, który mierzy 275m a wabi się Vettisfossen. (nor.fossen-wodospad) ale nie dotarliśmy, jak się okazało w tył zwrot został wykonany 15min. drogi od celu..
Już około pierwszej byliśmy gotowi do jazdy.
Zaraz przy drodze wylotowej z Laerdal zgarnęliśmy dwoje belgijskich autostopowiczów od których dowiedzieliśy się, że ten rodzaj transportu w Norwegii do najpopularniejszych nie należy.
Jak się okazało kierunek mieliśmy wspólny. Z drobną różnicą- ja w Øvre Årdal miałam zahaczyć o monopolowy, a oni kupć chleb.
Pierwszy wodospad 2010-08-01
2010-08-01
Po dotarciu na miejsce rozstaliśmy się w pokoju i oba zespoły podążyły w tylko sobie znanych kierunkach. Pierwszy wodospad to koniec drogi dla ruchu kołowego i początek pieszego.
Przy drugim (tym najładniejszym) wodospadzie zostaliśmy zagadnięci przez Polaków bawiących na wakcjach w Norge o... no właśnie już nawet nie przypominam sobie o co poszło ale finał był taki, że spędziliśmy wspólnie resztę dnia. Ciekawe przeżycie, małżeństwo trochę (nieważne ile) starsze od nas, z zupełnie innym bagażem doświadczeń i dostroiliśmy częstotliwości:)
Gdzieś chyba tutaj pojawił się... 2010-08-01
Po drodze w górę wyprzedził nas długimi susami taki chłopaczek, który podczas mijanki pozdrowił: witam rodaków! Może jaki papież z niego wyrośnie? I tyleśmy go widzieli. Po długim czasie włonił się z krzaków i stwierdził, że pomylił drogi bo siostra kazała mu iść w prawo, żeby lepiej zobaczyć początek wodospadu ale nie bardzo wiedział kiedy to w prawo ma nastąpić.
Od tej pory stał się Tym Któremu Siostra Kazała Iść w Prawo.
Jego biała koszulka i jeansiki tylko mignęły nam przed oczami i znów go nie było.
A my tu fajne kawałki snuliśmy: o tym jak Królowa nie chciała aby Alicja zjadła kotleta schabowego przedstawiając ich sobie, o biegach maratońskich, Bogu, życiu w Norwegii, łowieniu ryb, o pamięnikach (pani W prowadzi takowy od nastego roku życia) itd. itp.
I tak dotarliśmy na szczyt, tam gdzie wodospad bierze swój początek, właściwie rzeka wypada z koryta i drze w dół po granitowej skale.
 2010-08-01
 Aż samo się ciśnie: "Norwegia wykuta z granitu i Dania usrana z wapienia"
Kogo mogliśmy spotakać na mecie? Tak jest, Tego Któremu Siostra Kazała Iść w Prawo.
Wszyscy rzuciliśmy się do fotografowania. Niestety, Vettisfossen to bardzo kapryśna kreatura. Z góry, jak to z góry trudno uchwycić większy fragment czegoś co mierzy prawie 300m. Natomiast z dołu nie ma dobrego miejsca bo skała zasłania. Ale wyżej wspomniany Ten...co wiecie co, nie dał za wygraną, za cenę własnego życia zawisł z nawisu skalnego aby uchwycić może z 5 m. więcej niż ustawa przewiduje.
To było nie na moje nerwy. Zatrąbiłam odwrót bo nie mogłam patrzeć na samobójcę.
Schodząc przepuszczaliśmy kojene szarże Norwegów, którzy jak kozice górskie hyc, hyc na dół. Minęło czasu mało, wiele słyszymy tupot naszego dobrego znajomego, który jednak nie zginął. Pochwalił się, że zebrał trochę grzybów i idzie smażyć jajecznicę. Na co Kuba stwierdził: skoro nie spadł w przepaść to może grzyby mu nie zaszkodzą.
Zmęczeni dotarliśy do parkingu. Podczas pożegnania pan A. zaczął niespokojnie się kręcić, bo coś mu na dachu auta nie pasowało.
Zwarliśy szyki do odwrotu i... biegną oboje podekscytowani pokazująć nam niczym relikwię bochenek chleba w papierowej torbie z dołączoną kartką: "Cześć, zrobiliśmy za duży zapas chleba.Mamy nadzieję, że Wam się przyda. Pozdrawiamy. Rodacy" Czy coś w tym stylu.
Ech ta słowiańska dusza!
Stosowna dokumentacja fotograficzna:
http://picasaweb.google.com/arletafrey/20100801?authkey=Gv1sRgCLyWydnV57OzCg#

niedziela, 1 sierpnia 2010

Leniwy piątek.

W piątek wzięłam się ostro do roboty, aby nadrobić braki w norweskim. Za niedługo następna lekcja a ja w lesie. Stworzyłam idealne warunki do pracy. Feng shui na stole (żeby uzyskać stan koncentracji), woda do picia pod ręką (żeby nie rozpraszać się chodzeniem do kuchni), Vivaldi do zajęcia prawej półkuli (żeby nie przeszkadzała lewej)... Otwieram ćwiczenia... Drrrryńńńń. Dzwoni komórka: "cześć jesteście w domu, wracamy z Polski i..." Tu standardowy scenariusz z wędrowcami, którzy z założenia nie chcą fatygować dlatego dzwonią w ostatniej chwili. I tak nie udało się mnie zaskoczyć, lata ćwiczeń i wyrzeczeń w podejmowaniu gośći zrobiły swoje. Zaplecze kuchenne to standard ale utrzymywanie stanu stałego poziomu entropii w salonie wymaga niejakiego wydatku energetycznego:)
Posiedzieli chwilę i dali odwrót. Zrobiła się godzina skałdania fen-shui ze stołu. Wrócił Kuba na obiad. Opwiadam mu o wizycie, bla, bla, bla...na co on niemalże się krztusząc. Aaaa... zapomniałem Ci powiedzieć, że za chwilę wpadnie się pożegnać A., która wraca do Danii. I chciała przedstawić nam męża.
Tak też się stało, z pożeganania w drzwiach zrobiła się kolacja.
Myślę, że stwierdzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu powinno być uzupełnione: a przechodzą przez Laerdal!

Zew krwi.

Goście pojechali. Zrobiło się cicho. Żeby zagłuszyć ciszę włączyłam odkurzacz. Trochę pomogło, tęsknota na chwilę ustała.
Wrócił Kuba z pracy, pokręcił się po mieszakaniu i z braku lepszych zajęć zajął się wchłanianiem mango.
Po kwadransiku zaczął nerwowo krążyć i się drapać. Na pytanie co mu dolega, stwierdził, że trochę swędzi.
A papa smerf mówił, żeby nie jeść tego na co jest uczulony- pomyślałam sobie wracając do pasjonującej lektury (Księga est).
Za następną chwilę dał się słyszeć kaszelek.
Oho, zaczyna się! Wyskoczyłam jak z łóżka jak z procy i zastałam drapiący się obraz nędzy, rozpaczliwie walczący z zawartością pudła zastępującego apteczkę (tak naprawdę to pół apteki).
I tu... odżył we mnie duch zawodowy. Krótkie komendy: siad, dawaj rękę, nie dyskutuj... pierwsza żyła strzeliła (no cóż, zdarza się zwłaszcza, że zaczęły się zapadać), wenflon do wywalenia, teraz będzie z igły. Udało się poszło jak z płatka. Mam nadzieję, że przeterminowany deksaven nie zaszkodzi bardziej niż pomoże. Teraz do łóżka i adrenalina. "Stary może chcesz dosercowo, będzie jak w Pulp fiction?" Nie chciał.
Skończyło się na zewnętrznym, górnym kwadrancie pośladka. Wbrew obawom, nie bolało.
Trochę się obawiałam, że skończy się hercklekotami ale nie.
Krajobraz po bitwie prezentował się imponująco. Wszystkie leki rozwalone po całej kuchni, strzykawki, igły, apułki, wenflony- wszędzie. Na stoliku nocnym strzykawka z adrenaliną... I ten zapach świeżej krwi.
Ogarniając całość wzrokiem, w okolicznościach osiągniętego sukcesu (objawy się cofnęły) doznałam wielkiej tęsknoty za pracą. Uuuuuuu. W takich chyba okolicznościach powstają pieśni fado.
Oficjalnie powodem wstrząsu anafilaktycznego było mango (nie pierwszy raz), a ja sądzę, że to reakcja organizumu po wyjeździe gości.
Noc z czwartku na piątek minęła bez większych ekscesów.
Dobranoc.

czwartek, 29 lipca 2010

Kasia i chłopaki.


Ciąg dalszy historii o gościach z Polandu.
Przyjechała Kasia, przyjaciółka z czasów studenckich, ze swoimi chłopakami: Krzysiem (to małżon), Mikołajem i Kubą, co to jest naszym wspólnym synem...chrzestnym.

Często powtarzałam, że jak będę duża to chcę być jak Kasia będącą kobietą słusznego wzrostu.Jest ona autorką mojego uśmiechu Giocondy. Sama też ma taki:)

Jak słusznie zauważył Krzyś, niełatwo jest pokryć aparat na zębach uśmiechem.
Warunek przyjazdu był jeden: miejsce do nurkowania dla Krzysia w bliskiej odległości. Spełniliśmy go przyciągając fiord bliżej naszego domu. Również dla dzieci zostały przewidziane rozrywki akwafluwialne.


Wymówki nie było, przyjechali. Teraz my postawiliśmy żądania: mają jeść wszystko co zostanie podane. Dziś widzę, że zaczynają mięknąć, zaczęli coś o diecie po powrocie wspominać.
Bardzo szybko i miło przeleciał ten czas spędzony wspólnie.



Wycieczki, garowanie zespołowe, degustacja jadła i trunków, wymiana myśli i światopoglądów.
Czas przeszły wymieszaliśmy z teraźniejszym i przyszłym, życie w Ojczyźnie z tym w Norweszczyźnie i tak kolejne przyczynki do dysput się pojawiały.
Krzysiu dzięki swym wyprawom z kuszą z głąb fiordu dostarczał ryb na patelnię (flądry i węgorz) i w procesie obróbki termicznej przerabialiśmy kwasy omega 3 na nasycone (w głębokim tłuszczu).
Był również autorem zupki kremu z brokułów z prażonymi płatkami migdałowymi. Mmmmmmmmm!
Oraz jelonka, co to czekał w zamrażarce na fachową obsługę. Opłacało się czekać!
I tak w skrócie minęła kolejna wizyta gości,  którzy właśnie eksplorują Bergen.
Pozdrawiamy, ściskami i zapraszamy następnym razem.
PS. Mimo tego, że sami wiecie co...

poniedziałek, 26 lipca 2010

Goście, goście...

Jest sobota godzina 13.55 w drzwiach kuchennych pojawia się facet mówiący po norwesku, a z wyglądu mogący grać w zespole Kraftwerk, jest on znajomym gospodarzy domu. Dlaczego pojawił się?  Dlaczego o tej godzinie?
Przecież obiad nie gotowy, a miał wpaść za godzinę.
Nie szukamy winnych, pewnie standardowo coś się komuś pochrzaniło i wyszło jak zwykle. Będziemy trochę nadrabiać miną, przecież z góry wiadomo, że głodny nie wyjdzie.
Przystawka- lazania, i tu pada ostrzeżenie, że to dopiero początek. Potem kurczaczek w dwu wersjach, dwie sałatki, pieczone ziemniaki... Jak na faceta o tej posturze zaczynam się martwić czy mu nie zaszkodzi. Kopię Kubę pod stołem, że jeszcze deser został i jak mu zaszkodzi to będziemy sami musieli pierwszej pomocy udzielić. Zniósł dzielnie! Zuch chłopak. Udowodnił, że Norweg też potrafi.
Godzina 17.15 teraz my w gości. Standardowo spóźnieni kwadransik. Teraz to my pokazujemy na co nas stać. Torcik, winko... oblewamy kolejne poczęcie.
Godzina 21.00 nasza kolej na podejmowanie wędrowców strudzonych drogą. Zasiadamy do stołu biesiadnego.
Przyjechali dawno oczekiwani goście z Polski.
Ale to już zupełnie inna historia.

piątek, 23 lipca 2010

Here comes the sun.





                                              

Jak to Sławuś na swoim fejsie napisał: przeleciał biały obłok, a słońce go przebodło. No to u nas cała ich zgraja przeleciała i słońce długo bóść (chyba tak to się pisze) musiało.
                           

Tu dalej bodzie...
                               

no i jeszcze troszeczkę...


            
W tym miejscu lekko przesadziło bo wygląda jak okładka z pisma dla braci i sióstr Świadków Jehowy.

                            

Nie było rady, buty na nogi i ahoj przygodo. Wsiedliśmy na rowery popedałowali chwilę. Potem pojazdy w krzaki i dalej pieszo.
Niby taka wycieczka to bułka z masłem dla nas ale jak już kolejny ryży Norweg wyprzedzał nas sprężystym krokiem pod górę, musiałam przyznać, że ta bułka jest cienko masłem posmarowana.
Mogliby dla przyzwoitości chociaż udawać zadyszkę lub polać wodą (imitując pot), a ci za grosz taktu nie mają, szczerzą zęby w uśmiechu podczas mijania i hyc, hyc zostawiają nas daleko w tyle.
Po drodze spotkaliśmy Ainę, która pocieszyła, że za chwilę będzie fajnie płasko... Wymieniliśmy uprzejmości, pozachwycali jej formą. Ta skromnie odpowiedziała, że dopiero od jesieni trenuje spacery.
                               
Za chwilę następny przystanek, żeby niby fotkę pyknąć.

                                         
I następna...

Ufff... w końcu dotarliśmy tam gdzie miało być fajnie. Kuba wyciągnął taki kajecik , co to na każdej trasie spacerowej w specjalnej skrzyneczce jest przechowywany. Jak to Kuba, znalazł coś z napisami i zaczął czytać (... akcja jak akcja ale ta obsada!). Swoim detektywistycznym zmysłem odkrył, że wpis Ainy jest codziennie (sic!) od jesieni.
Dopisał nas, żeby głupio nie było.

                                
Poszliśmy za ciosem jeszcze wyżej niż skrzyneczka, pyknęli fotkę i zmiędleni wrócili do dom.
Aha, ostatnia fotka pyknięta koło godziny 22.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Frey.

środa, 21 lipca 2010

Spacer w chmurach.


Pogoda dla żeglarzy sprawdziła się. Od wczoraj pada. Nie szkodzi, nie ma złej pogody tylko złe ubranie- jak to autochtoni mawiają. Ubieramy kalosze i ruszamy na spacer w chmurach...
Na obiad dorsz zapiekany w śmietanie z duszonymi w białym winie porami i jaśminowym ryżem.
Na wieczór- "Dracula, wampiry bez zębów".
I czekamy na następnych gości, którzy zaczęli norweską przygodę od Oslo. Do nas dotrą w sobotę.
Aha- przyszła kartka od dzieci, babci i cioci z Chorwacji.
Czuwaj!











wtorek, 20 lipca 2010

Galdane


Sprawdziliśmy pogodę dla żeglarzy. Internet napisał, że trzeba ruszyć na wycieczkę. Tak też uczyniliśmy.
Lajtowy spacer, akurat na poniedziałkowe popołudnie.
Celem było zdobycie gospodarstwa Galdane, leżącego na stoku. Gdzie od dawna nikt nie mieszka i chyba tylko po to stoi, żeby gapie mogli kręcić z niedowierzaniem głowami i stawiać retoryczne pytania: patrz pani (pan) jak to te ludzie mogły kiedyś mieszkać??? Te ludzie to rodzina z 13 (sic!) dzieciaków, którzy wyemigrowali do Ameryki pod koniec XIXw. Zagroda składała się z kurnej chaty, zagrody dla kóz, obory, spiżarni i czegoś w guście stodoły. Trudno wyobrazić sobie jak to fungowało (na takiej stromiźnie) ale widoki (na okolicę:) mieli superowe.
W drodze powrotnej Kubę dopadł romantyzm i samym sobą przedarł się w pokrzywy, żebym mogła dostać taki piękny bukiet co stało się też przyczynkiem do dysputy: Czy każda kobieta powinna mieć swojego Tolibowskiego ("Noce i dnie", nenufary) do którego może wzdychać, a i tak nic z tego nie będzie. Był to temat wypracowania w pewnym liceum.
Baśka jak myślisz?
Baśka to moja przyjaciółka, która przeczytała wszystkie książki świata i była moją idolką w liceum.
Uprawiając turystykę zespołową wspominamy cieplutko ciocię J. i wujka W., którzy jadąc gdziekolwiek zabierają ze sobą kosz piknikowy.
 I tradycyjnie wujek W. zapodaje taki tekst:" Czeeeekajjj J. trzeba się zatrzymać, usiąść, coś zjeść, pogadać..."
Mnóstwo poziomek po drodze było i co chwilę, któreś z nas wyjeżdżało: czeeeekajjj...
Potem było jeszcze romantyczniej- mostek za mostkiem wzdłuż rwącej rzeki.
Po prostu bajka.
Dziś internet pisze, że dwa dni będzie padać.
Ufff, można będzie poleżeć i oglądać filmy.
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta i Frey.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Piosenka młodych wioślarzy.



Ojo jo jo jo jo jo jo....
Opowieści o grze na harfach ciąg dalszy...
Dnia następnego zaplanowaliśmy sporty wodne. Tu obędzie się bez "szkatułkowania", po prostu byłyśmy z A2 na zakupach w Sogndal i nabyłam drogą kupna prezent urodzinowo-imieninowy dla Kuby. Pompowany ponton z wiosłami. I co można robić z pontonem i wiosłami? 
Sprawdziliśmy pogodę dla żeglarzy. 


(http://www.yr.no/sted/Norge/Sogn_og_Fjordane/Lærdal/Lærdal/)    napisali, rano pogoda, środek dnia deszcz, po południu ładnie. Skoro napisali, to tak miało być (i było).Nigdzie nam się nie spieszyło, o szóstej miała przyjść Żuża, doktórka z Węgier, która niedawno dołączyła do teamu w Laerdal. Swoją drogą szacun dla kobiety, że tym wieku (kobietom nie powinno się wypominać wieku więc przemilczę ile ma na liczniku) zachciało jej się zczynać życie od nowa.

Powiosłowaliśmy trochę, znaczy się jedni bardziej drudzy mniej. Wróciliśmy do domku, obiadek, winko...
Dryńńń... dwoni komóra: "Jeteście w domu? Będziemy..."
Żaba mamy gości, cieszysz się?
PS. A potem jeszcze przyszła Żuża.
I kolejna łatka do patchworku, to takie skojarzenie z filmem "Skrawki życia". Siedzą babeczki i szyją kołderkę-patchwork jako prezent dla panny młodej. Każda doszywany fragment to właśnie skrawek życia szyjącej, który zaczyna opowiadać...

Posted by Picasa

Tam gdzie rosną poziomkil






Wczoraj wybraliśmy się na wycieczkę rowerową. I tu wciska  się samo opowiadanie szkatułkowe.
Przed wyjazdem do Norge nasi znajomi pytali o plany i oczekiwania z tym związane. Odpowiadałam motywem z "Listów z Ziemi" Marka Twaina. Anioł zesłany na ziemię śle listy do nieba, w których opisuje różne paradoksy życia ludzików. Między innymi z dużym zaskoczeniem donosił: większość ludzi wyobraża sobie , że po śmierci trafi do Nieba i dołączy do grona Aniołów grających na harfach. Podczas gdy przeciętny śmiertelnik za grosz nie ma słuchu ani nie gra na żadnym instrumencie. Podobnie było z nami. Planowaliśmy wycieczki piesze, rowerowe, wodne... coś czego zbyt często nie praktykowaliśmy w Polsce z braku czasu (umówmy się że, ten powód przyjęłam i będę się go trzymać:). I... już po dwu latach pobytu zaczęliśmy garć na harfach. A teraz druga szkatułka: po prostu kupiłam bagażnik na rowery i koniecznie chciałam sprawdzić jak działa.
Kiedyś tam zobaczyłam fotki z trasy i... wiedziałm, że padnę a dopnę...
Dopięłam!!!
Trasą Rallarvegen były kiedyś (znaczy się na początku XXw. ale nie pytajcie kiedy dokładnie) dotarczane przez 20 lat materiały do budowy drogi kolejowej między Oslo i Bergen.
Tu śpieszę z wyjaśnieniem, że moje dopinanie dotyczyło tylko małego kawałeczka, dokładnie 20 km z całości (osiemdziesięciu paru).
Biadolę ciągle, że aparat nie oddaje nawet części wrażeń. Mam nadzieję, że dożyję rozwoju takiej technologii , noszonej w kieszeni, a właściwie na głowie, która oddałaby co oczy widziały z odtworzeniem relacji przestrzennych.
Jak tylko o tym pomyślałam, minęliśmy gościa na rowerze z kamerą zamontowaną na kasku. Może moje wizje są mniej futurysyczne niż mi się wydaje?
Nie mogę poszczycić się ujęciami życia ale rzućcie okiem tu: http://www.flickr.com/places//Norway/Sogn+og+Fjordane+Fylke/Flåm i to: http://www.flickr.com/places/Norway/Sogn+og+Fjordane+Fylke/Myrdal
Aaaaa... w realu jest jeszcze ładniej!
A teraz dwa słowa wyjaśnienia:





Flåmsbana- to pociąg, który zasuwa przez około godzinę pod górę, przecinając całą dolinę. Zatrzymuje się na kilku stacjach, można wysiąść, zrobić kawałek trasy pieszo albo pyknąć parę fotek i wsiąść na następnej...
Końcowy odcinek ciągnie się wzdłuż skał i ostatecznie osiąga wysokość 866m ( jedna z dwu liczb, które zapamiętałam, ta druga to 21 ciasnych zakrętów na Rallarvegen).
Końcowa stacja nazywa się Myrdal. Tu można prześąść się w pociąg do Bergen lub Voss. Flåmsbana jest jedną ze sztandarowych atrakcji turystycznych w Norwegii, można o niej przeczytać w każdym przewodniku.
A drugie słowo wyjaśnienia będzie o huldrach, kobitkach na skałach przy wodospadzie co je widać na zdjęciach.
Chodzą słuchy, że wodziły na pokuszenie facetów i jak już taki spotkał  na swej drodze huldrę to przepadł.
Wbrew pozorom (czyt. walorom fizycznym huldr) nie należy ich kojarzyć z tirówkami, mimo tego, że pojawiały się na drodze... a raczej z rusałkami czy nimfami.
No i wracając do tematu głównego zrobiliśmy tę trasę na rowerach (20km.866n.p.m sic!).
Trochę mnie zdziwiło, że nie spotkaliśmy wielu cyklistów na trasie... im dalej jechaliśmy zaskoczenie było mniejsze, a jak na końcówce (ze 2-3km samych zakrętów, wąskiej, kamiennej drogi pod kątem 20 stopni do ściany głównej) mijaliśmy rowerzystów i piechurów, którzy darli z góry i pukali palcami w czoła na nasz widok- brutalna prawda dotarła do mnie. Takich... twardzieli (umówmy się co do semantyki tego wyrazu) jak my, nie ma wielu!
Jednak opłacało się dla widoków, których żadne z nas nie miało siły uwieczniać aparatem.
Po dortarciu na szczyt odmówiłam współpracy w dół. Zespół rozdzielił się. Załadowałam swoje zwłoki w kolej i tak dotarłam do auta. Rower doprowadził mnie na miejsce iiiiiii.... nie, to było absolutnie...k...niemożliwe- jak mawiał trener Piechniczek (znaczy się Wilq-u utrzymywał, że mawiał)... rower Kuby wisiał na drążku.
Przy życiu utrzymywałam nas myśl o polskiej kaszance, którą dostałam od przyjaciółek i ukryłam przed nimi w zamrażarce.
Końcowe odliczanie... jeszcze 20 min, ostatni (najdłuższy) tunel... i dryńńnń... dzwoni komóra: "cześć, jesteście w domu? Będziemy za..."
Żaba mamy gości, cieszysz się?