niedziela, 19 lipca 2009

Lizbon story.


Wróciliśmy.

Cała masa wrażeń kotłuje się w głowie i czeka na uwolnienie. Na razie porządkuję myśli... a potem w jakimś porządku opiszę co oczy widziały, uszy słyszały i kubeczki (oraz kufelki) smakowe doznały.

Jednym zdaniem: FANTASTYCZNIE BYŁO!
Opłacało się czekać 10 lat na to wydarzenie. W sumie pierwsze, prawdziwe wakacje kiedy mogliśmy bezstresowo się pobujać. Nie doszłoby do tego gdyby nie wsparcie Krewnych i Znajomych Królika, którzy czasowo przejęli dowództwo nad dziećmi. Dziękujemy Wszystkim mocno!
Każde z nas mogło zwiedzać Lizbonę zgodnie z własnymi przekonaniami i oczekiwaniami. Ja przeistoczyłam się w Gargantuę i jego śladami wchłaniałam wszystko co napotkałam na drodze z wyjątkiem ślimaków ( które zamówił Kuba), nie pogardzając tutejszymi destylatami.
A Kuba mógł czytać każdy napis jaki napotkał na linii wzroku (też tam gdzie wzrok nie sięgał:) we wszystkich możliwych językach. Dzięki czemu po paru dniach już nieźle orientował się w portugalskim (bardziej szeleszcząca odmiana hiszpańskiego).
Czekałam kiedy zacznie się przedstawiać: Ja jesteh Jureh Kiler!
Ja za to, co chwilę w zachwycie nad rodzonym mężem powtarzałam: Kiler jaki ty jesteś z...sty!
I tak to przez kilkanaście lat wspólnej znajomości uzyskaliśmy stan symbiozy, dzięki któremu Kuba czyta- ja wiem!
Nie mam zdrowia 6 godzin oglądania wystawy muzealnej i jeszcze czytania stosownych napisów. Ze stosowną sobie prędkością (porównywalną do osiąganej przez dzieci z ADHD) robiłam rundkę, a potem padałam na ławeczkę, z pilotką pełną wrażeń wzrokowych i czkałam aż małżon mnie dogoni i po krótkim rysie historii sztuki, wykładzie z lingwistyki stosowanej (w oparciu o podpisy, ma się rozumieć i w wypożyczony przewodnik mp3 ) oraz info zaczerpniętych z przewodników książkowych- aportuje mnie do miejsc, które szczególnie dokładnie trzeba obejrzeć.
Całe miasto zwiedzaliśmy zgodnie z przewodnikiem Pascala, alternatywnym przewodnikiem Benona oraz cennym wskazówkom Krisa i Oli, którym dziękujemy za dobre rady:)
Reszta w następnych odcinkach.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Kuba.

Lizbona.

Miało być o Lizbonie... a tu się nazbierało. Oj działo się, działo!
W telegraficznym skrócie: po Lizbonie był szpital (zaprawa na sucho przed prawdziwym startem do pracy), wróciły dzieci z egzotycznych wakacji w Polsce w asyście naszych przyjaciół z ich dziećmi, potem tydzień zwiedzania naszych okolic, następnie wycieczka do Legolandu (niektórzy z nas do tej pory przeżywają traumę po spotkaniu takiej rzeszy ludzi), dalej-początek roku szkolnego, za następne 2 dni start w przedszkolu.
Z blogiem jak z lekcjami w szkole, trudno odkopać się z zaległości jak nie jest się na bieżąco:)

Niestety nie jest w stanie obiecać poprawy, z prozaicznego powodu: tracę wenę do pisania i gdyby nie zapotrzebowanie społeczne na kolejne odcinki "Sagi ludzi lodu" to pewnie już dawno napisałabym: Koniec i bomba, kto czytał ten trąba!

A wracając do Lizbony- zachwyt nadal nie minął. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócimy całym składem.

Na czym polega osobliwość tego miasta? Leży ono na kilku wzgórzach i można ją podziwiać z różnych punktów widokowych (miraduro). Aby dotrzeć do takowych można wsiąść w słynny tramwaj 28 i zrobić całą trasę od początku do końca. Stare miasto jest wieeeelkie. Właściwie przez te kilka dni poza jego obręb nie wyszliśmy (nie licząc popołudniowej wyprawy metrem do nowoczesnej dzielnicy zbudowanej z okazji Expo 98).



Można też pieszo zdobywać kolejne szczyty wzgórz, po to aby zapaść w knajpce widokowej na powietrzu i sączyć caipirinhę (drink z likieru o różnych nazwach ale na bazie soku trzcinowego, soku limonkowego i kruszonego lodu).http://www.youtube.com/watch?v=zOOEar1woto

albo skorzystać z elevadora czyli takiej windy co "podrzuca na górę".

Program zwiedzania jest bogaty: ruiny zamku (w przyzwoitym stanie), katedra, zakon Hieronimitów, wieża w Belem, parki, muzea, knajpki...
Trudno wszystkie wrażenia wystukać na klawiaturze. Jeden obraz jest wart więcej niż 1000 słów, stąd zamiast nadmiaru słów zobaczcie sami uchwycone chwile.
http://picasaweb.google.pl/arletafrey/Lizbona1207?authkey=Gv1sRgCMGbmdOitu3cngE#

Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Freye.

czwartek, 9 lipca 2009

W szpitalu.

Za jednym zamachem odpowiadam o pierwszym tygodniu w szpitalu. Gdybym miała opisać jednym zdaniem to brzmiałoby ono: lekko nie jest!
W poniedziałek, około 14.30 wpadłam w lekki stupor i zupełnie nie widziałam o czym mowa.
Nadmiar różnych informacji okazał się dla mnie letalny. Z maksymalnym skupieniem uwagi musiałam nadążać za informacjami o przepływie pacjentów w ramach oddziału chorób wewnętrznych oraz różnymi odmianami norweskiego (który- jak się okazało- chwilami był duńskim, szwedzkim albo niemieckim). Po 4 dniach intensywnego wysiłku psychicznego czuję się wypompowana. Jednak mam wrażenie, że dam radę!
Całe szczęście niewiele tu ode mnie zależy więc stres związany z odpowiedzialnością nie dotyczy mnie jeszcze.
I co dalej? Plany się krystalizują. Chcę otworzyć nową specjalizację, anestezjologię lub radiologię. W zależności od możliwości kształcenia (mojego i kubowego) jesienią sprawa się wyjaśni.
Na razie przez tydzień będziemy bawić z Kubą w Lizbonie, taki wyjazd z okazji 10-tej rocznicy ślubu.
Po powrocie nie omieszkam zdać relacji i pewnie bardzo się nie zdziwię jeśli spotkamy tam mnóstwo różnych znajomych, bo wiedzeni instynktem leminga kierujemy się tam, gdzie wszyscy się kierują.
Pozdrawiamy cieplutko (a nawet bardzo cieplutko, bo efekt cieplarniany znów daje się we znaki, 30 stopni to już norma tych wakacji)
Arleta i Freye.