czwartek, 29 lipca 2010

Kasia i chłopaki.


Ciąg dalszy historii o gościach z Polandu.
Przyjechała Kasia, przyjaciółka z czasów studenckich, ze swoimi chłopakami: Krzysiem (to małżon), Mikołajem i Kubą, co to jest naszym wspólnym synem...chrzestnym.

Często powtarzałam, że jak będę duża to chcę być jak Kasia będącą kobietą słusznego wzrostu.Jest ona autorką mojego uśmiechu Giocondy. Sama też ma taki:)

Jak słusznie zauważył Krzyś, niełatwo jest pokryć aparat na zębach uśmiechem.
Warunek przyjazdu był jeden: miejsce do nurkowania dla Krzysia w bliskiej odległości. Spełniliśmy go przyciągając fiord bliżej naszego domu. Również dla dzieci zostały przewidziane rozrywki akwafluwialne.


Wymówki nie było, przyjechali. Teraz my postawiliśmy żądania: mają jeść wszystko co zostanie podane. Dziś widzę, że zaczynają mięknąć, zaczęli coś o diecie po powrocie wspominać.
Bardzo szybko i miło przeleciał ten czas spędzony wspólnie.



Wycieczki, garowanie zespołowe, degustacja jadła i trunków, wymiana myśli i światopoglądów.
Czas przeszły wymieszaliśmy z teraźniejszym i przyszłym, życie w Ojczyźnie z tym w Norweszczyźnie i tak kolejne przyczynki do dysput się pojawiały.
Krzysiu dzięki swym wyprawom z kuszą z głąb fiordu dostarczał ryb na patelnię (flądry i węgorz) i w procesie obróbki termicznej przerabialiśmy kwasy omega 3 na nasycone (w głębokim tłuszczu).
Był również autorem zupki kremu z brokułów z prażonymi płatkami migdałowymi. Mmmmmmmmm!
Oraz jelonka, co to czekał w zamrażarce na fachową obsługę. Opłacało się czekać!
I tak w skrócie minęła kolejna wizyta gości,  którzy właśnie eksplorują Bergen.
Pozdrawiamy, ściskami i zapraszamy następnym razem.
PS. Mimo tego, że sami wiecie co...

poniedziałek, 26 lipca 2010

Goście, goście...

Jest sobota godzina 13.55 w drzwiach kuchennych pojawia się facet mówiący po norwesku, a z wyglądu mogący grać w zespole Kraftwerk, jest on znajomym gospodarzy domu. Dlaczego pojawił się?  Dlaczego o tej godzinie?
Przecież obiad nie gotowy, a miał wpaść za godzinę.
Nie szukamy winnych, pewnie standardowo coś się komuś pochrzaniło i wyszło jak zwykle. Będziemy trochę nadrabiać miną, przecież z góry wiadomo, że głodny nie wyjdzie.
Przystawka- lazania, i tu pada ostrzeżenie, że to dopiero początek. Potem kurczaczek w dwu wersjach, dwie sałatki, pieczone ziemniaki... Jak na faceta o tej posturze zaczynam się martwić czy mu nie zaszkodzi. Kopię Kubę pod stołem, że jeszcze deser został i jak mu zaszkodzi to będziemy sami musieli pierwszej pomocy udzielić. Zniósł dzielnie! Zuch chłopak. Udowodnił, że Norweg też potrafi.
Godzina 17.15 teraz my w gości. Standardowo spóźnieni kwadransik. Teraz to my pokazujemy na co nas stać. Torcik, winko... oblewamy kolejne poczęcie.
Godzina 21.00 nasza kolej na podejmowanie wędrowców strudzonych drogą. Zasiadamy do stołu biesiadnego.
Przyjechali dawno oczekiwani goście z Polski.
Ale to już zupełnie inna historia.

piątek, 23 lipca 2010

Here comes the sun.





                                              

Jak to Sławuś na swoim fejsie napisał: przeleciał biały obłok, a słońce go przebodło. No to u nas cała ich zgraja przeleciała i słońce długo bóść (chyba tak to się pisze) musiało.
                           

Tu dalej bodzie...
                               

no i jeszcze troszeczkę...


            
W tym miejscu lekko przesadziło bo wygląda jak okładka z pisma dla braci i sióstr Świadków Jehowy.

                            

Nie było rady, buty na nogi i ahoj przygodo. Wsiedliśmy na rowery popedałowali chwilę. Potem pojazdy w krzaki i dalej pieszo.
Niby taka wycieczka to bułka z masłem dla nas ale jak już kolejny ryży Norweg wyprzedzał nas sprężystym krokiem pod górę, musiałam przyznać, że ta bułka jest cienko masłem posmarowana.
Mogliby dla przyzwoitości chociaż udawać zadyszkę lub polać wodą (imitując pot), a ci za grosz taktu nie mają, szczerzą zęby w uśmiechu podczas mijania i hyc, hyc zostawiają nas daleko w tyle.
Po drodze spotkaliśmy Ainę, która pocieszyła, że za chwilę będzie fajnie płasko... Wymieniliśmy uprzejmości, pozachwycali jej formą. Ta skromnie odpowiedziała, że dopiero od jesieni trenuje spacery.
                               
Za chwilę następny przystanek, żeby niby fotkę pyknąć.

                                         
I następna...

Ufff... w końcu dotarliśmy tam gdzie miało być fajnie. Kuba wyciągnął taki kajecik , co to na każdej trasie spacerowej w specjalnej skrzyneczce jest przechowywany. Jak to Kuba, znalazł coś z napisami i zaczął czytać (... akcja jak akcja ale ta obsada!). Swoim detektywistycznym zmysłem odkrył, że wpis Ainy jest codziennie (sic!) od jesieni.
Dopisał nas, żeby głupio nie było.

                                
Poszliśmy za ciosem jeszcze wyżej niż skrzyneczka, pyknęli fotkę i zmiędleni wrócili do dom.
Aha, ostatnia fotka pyknięta koło godziny 22.
Pozdrawiamy cieplutko Arleta i Frey.

środa, 21 lipca 2010

Spacer w chmurach.


Pogoda dla żeglarzy sprawdziła się. Od wczoraj pada. Nie szkodzi, nie ma złej pogody tylko złe ubranie- jak to autochtoni mawiają. Ubieramy kalosze i ruszamy na spacer w chmurach...
Na obiad dorsz zapiekany w śmietanie z duszonymi w białym winie porami i jaśminowym ryżem.
Na wieczór- "Dracula, wampiry bez zębów".
I czekamy na następnych gości, którzy zaczęli norweską przygodę od Oslo. Do nas dotrą w sobotę.
Aha- przyszła kartka od dzieci, babci i cioci z Chorwacji.
Czuwaj!











wtorek, 20 lipca 2010

Galdane


Sprawdziliśmy pogodę dla żeglarzy. Internet napisał, że trzeba ruszyć na wycieczkę. Tak też uczyniliśmy.
Lajtowy spacer, akurat na poniedziałkowe popołudnie.
Celem było zdobycie gospodarstwa Galdane, leżącego na stoku. Gdzie od dawna nikt nie mieszka i chyba tylko po to stoi, żeby gapie mogli kręcić z niedowierzaniem głowami i stawiać retoryczne pytania: patrz pani (pan) jak to te ludzie mogły kiedyś mieszkać??? Te ludzie to rodzina z 13 (sic!) dzieciaków, którzy wyemigrowali do Ameryki pod koniec XIXw. Zagroda składała się z kurnej chaty, zagrody dla kóz, obory, spiżarni i czegoś w guście stodoły. Trudno wyobrazić sobie jak to fungowało (na takiej stromiźnie) ale widoki (na okolicę:) mieli superowe.
W drodze powrotnej Kubę dopadł romantyzm i samym sobą przedarł się w pokrzywy, żebym mogła dostać taki piękny bukiet co stało się też przyczynkiem do dysputy: Czy każda kobieta powinna mieć swojego Tolibowskiego ("Noce i dnie", nenufary) do którego może wzdychać, a i tak nic z tego nie będzie. Był to temat wypracowania w pewnym liceum.
Baśka jak myślisz?
Baśka to moja przyjaciółka, która przeczytała wszystkie książki świata i była moją idolką w liceum.
Uprawiając turystykę zespołową wspominamy cieplutko ciocię J. i wujka W., którzy jadąc gdziekolwiek zabierają ze sobą kosz piknikowy.
 I tradycyjnie wujek W. zapodaje taki tekst:" Czeeeekajjj J. trzeba się zatrzymać, usiąść, coś zjeść, pogadać..."
Mnóstwo poziomek po drodze było i co chwilę, któreś z nas wyjeżdżało: czeeeekajjj...
Potem było jeszcze romantyczniej- mostek za mostkiem wzdłuż rwącej rzeki.
Po prostu bajka.
Dziś internet pisze, że dwa dni będzie padać.
Ufff, można będzie poleżeć i oglądać filmy.
Pozdrawiamy cieplutko.
Arleta i Frey.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Piosenka młodych wioślarzy.



Ojo jo jo jo jo jo jo....
Opowieści o grze na harfach ciąg dalszy...
Dnia następnego zaplanowaliśmy sporty wodne. Tu obędzie się bez "szkatułkowania", po prostu byłyśmy z A2 na zakupach w Sogndal i nabyłam drogą kupna prezent urodzinowo-imieninowy dla Kuby. Pompowany ponton z wiosłami. I co można robić z pontonem i wiosłami? 
Sprawdziliśmy pogodę dla żeglarzy. 


(http://www.yr.no/sted/Norge/Sogn_og_Fjordane/Lærdal/Lærdal/)    napisali, rano pogoda, środek dnia deszcz, po południu ładnie. Skoro napisali, to tak miało być (i było).Nigdzie nam się nie spieszyło, o szóstej miała przyjść Żuża, doktórka z Węgier, która niedawno dołączyła do teamu w Laerdal. Swoją drogą szacun dla kobiety, że tym wieku (kobietom nie powinno się wypominać wieku więc przemilczę ile ma na liczniku) zachciało jej się zczynać życie od nowa.

Powiosłowaliśmy trochę, znaczy się jedni bardziej drudzy mniej. Wróciliśmy do domku, obiadek, winko...
Dryńńń... dwoni komóra: "Jeteście w domu? Będziemy..."
Żaba mamy gości, cieszysz się?
PS. A potem jeszcze przyszła Żuża.
I kolejna łatka do patchworku, to takie skojarzenie z filmem "Skrawki życia". Siedzą babeczki i szyją kołderkę-patchwork jako prezent dla panny młodej. Każda doszywany fragment to właśnie skrawek życia szyjącej, który zaczyna opowiadać...

Posted by Picasa

Tam gdzie rosną poziomkil






Wczoraj wybraliśmy się na wycieczkę rowerową. I tu wciska  się samo opowiadanie szkatułkowe.
Przed wyjazdem do Norge nasi znajomi pytali o plany i oczekiwania z tym związane. Odpowiadałam motywem z "Listów z Ziemi" Marka Twaina. Anioł zesłany na ziemię śle listy do nieba, w których opisuje różne paradoksy życia ludzików. Między innymi z dużym zaskoczeniem donosił: większość ludzi wyobraża sobie , że po śmierci trafi do Nieba i dołączy do grona Aniołów grających na harfach. Podczas gdy przeciętny śmiertelnik za grosz nie ma słuchu ani nie gra na żadnym instrumencie. Podobnie było z nami. Planowaliśmy wycieczki piesze, rowerowe, wodne... coś czego zbyt często nie praktykowaliśmy w Polsce z braku czasu (umówmy się że, ten powód przyjęłam i będę się go trzymać:). I... już po dwu latach pobytu zaczęliśmy garć na harfach. A teraz druga szkatułka: po prostu kupiłam bagażnik na rowery i koniecznie chciałam sprawdzić jak działa.
Kiedyś tam zobaczyłam fotki z trasy i... wiedziałm, że padnę a dopnę...
Dopięłam!!!
Trasą Rallarvegen były kiedyś (znaczy się na początku XXw. ale nie pytajcie kiedy dokładnie) dotarczane przez 20 lat materiały do budowy drogi kolejowej między Oslo i Bergen.
Tu śpieszę z wyjaśnieniem, że moje dopinanie dotyczyło tylko małego kawałeczka, dokładnie 20 km z całości (osiemdziesięciu paru).
Biadolę ciągle, że aparat nie oddaje nawet części wrażeń. Mam nadzieję, że dożyję rozwoju takiej technologii , noszonej w kieszeni, a właściwie na głowie, która oddałaby co oczy widziały z odtworzeniem relacji przestrzennych.
Jak tylko o tym pomyślałam, minęliśmy gościa na rowerze z kamerą zamontowaną na kasku. Może moje wizje są mniej futurysyczne niż mi się wydaje?
Nie mogę poszczycić się ujęciami życia ale rzućcie okiem tu: http://www.flickr.com/places//Norway/Sogn+og+Fjordane+Fylke/Flåm i to: http://www.flickr.com/places/Norway/Sogn+og+Fjordane+Fylke/Myrdal
Aaaaa... w realu jest jeszcze ładniej!
A teraz dwa słowa wyjaśnienia:





Flåmsbana- to pociąg, który zasuwa przez około godzinę pod górę, przecinając całą dolinę. Zatrzymuje się na kilku stacjach, można wysiąść, zrobić kawałek trasy pieszo albo pyknąć parę fotek i wsiąść na następnej...
Końcowy odcinek ciągnie się wzdłuż skał i ostatecznie osiąga wysokość 866m ( jedna z dwu liczb, które zapamiętałam, ta druga to 21 ciasnych zakrętów na Rallarvegen).
Końcowa stacja nazywa się Myrdal. Tu można prześąść się w pociąg do Bergen lub Voss. Flåmsbana jest jedną ze sztandarowych atrakcji turystycznych w Norwegii, można o niej przeczytać w każdym przewodniku.
A drugie słowo wyjaśnienia będzie o huldrach, kobitkach na skałach przy wodospadzie co je widać na zdjęciach.
Chodzą słuchy, że wodziły na pokuszenie facetów i jak już taki spotkał  na swej drodze huldrę to przepadł.
Wbrew pozorom (czyt. walorom fizycznym huldr) nie należy ich kojarzyć z tirówkami, mimo tego, że pojawiały się na drodze... a raczej z rusałkami czy nimfami.
No i wracając do tematu głównego zrobiliśmy tę trasę na rowerach (20km.866n.p.m sic!).
Trochę mnie zdziwiło, że nie spotkaliśmy wielu cyklistów na trasie... im dalej jechaliśmy zaskoczenie było mniejsze, a jak na końcówce (ze 2-3km samych zakrętów, wąskiej, kamiennej drogi pod kątem 20 stopni do ściany głównej) mijaliśmy rowerzystów i piechurów, którzy darli z góry i pukali palcami w czoła na nasz widok- brutalna prawda dotarła do mnie. Takich... twardzieli (umówmy się co do semantyki tego wyrazu) jak my, nie ma wielu!
Jednak opłacało się dla widoków, których żadne z nas nie miało siły uwieczniać aparatem.
Po dortarciu na szczyt odmówiłam współpracy w dół. Zespół rozdzielił się. Załadowałam swoje zwłoki w kolej i tak dotarłam do auta. Rower doprowadził mnie na miejsce iiiiiii.... nie, to było absolutnie...k...niemożliwe- jak mawiał trener Piechniczek (znaczy się Wilq-u utrzymywał, że mawiał)... rower Kuby wisiał na drążku.
Przy życiu utrzymywałam nas myśl o polskiej kaszance, którą dostałam od przyjaciółek i ukryłam przed nimi w zamrażarce.
Końcowe odliczanie... jeszcze 20 min, ostatni (najdłuższy) tunel... i dryńńnń... dzwoni komóra: "cześć, jesteście w domu? Będziemy za..."
Żaba mamy gości, cieszysz się?







czwartek, 15 lipca 2010

Nasza nowa rodzina.






Na początku uprzedzam, nikt nowy (na razie) nie urodził się w naszej rodzinie. 
Pewnego dnia... stosowniej byłoby napisać... pewnej nocy do mieszkania wszedł Kuba, a za nim rodzina Adamsów. Właściwie nazywają się inaczej ale zmylili mnie tymi czarnymi ubraniami.
Gutek przez chwilę walczył z Morfeuszem by po chwili paść w jego ramiona. Wtedy my myk, myk do stołu... i tut jemu priszło skonfuzitsja... przecież my ich znamy całe życie, chociaż widzimy pierwszy raz na oczy.
W ciągu tych kilku szybkich dni zdążyliśmy razem zwiedzić cały świat (a ten ponoć każdy nosi w swojej głowie) i jeszcze na dokładkę kawałek naszej okolicy.
O walorach przyrodniczych Sogn og Fjordane można poczytać tutaj: http://eventyr-i-norge.blogspot.com/ od 13 lipca w dół, a ja napiszę o nich.
Używając określenia Mendozy: wiedziemy paralelno-konwergentne żywoty. Oni w mieście, ba w samej stolicy Norwegii, a my małe misie- na wsi w Lærdal.
Ola i Robert są architektami. No i jest jeszcze Gutek, który chodzi do przedszkola bo ma 4 lata.
Kto zna nas, to tak jaby ich znał. No może są drobne różnice jak na przykład to, że Ola jest drobniutką brunetką, a ja blondynką:)
Mnóstwo kosmicznej energii, którą dostaliśmy... 
Z resztą tego nie da się opisać słowami więc nie zdzieram więcej klawiatury.
Dziękujemy za to, że byliście z nami.
PS. Opowiedziałam to wszystko Kaśce przez telefon, na co stwierdziła: "może oni są naszą rodziną?".
Jakby miała wątpliwości!





Gdzie moja junost...

Przyleciały przyjaciółki z lat studenckich. Jedyne z czym było porównywalne ich lądowanie to z tym w Normandii. No może z drobnym wyjątkiem: obyło się bez strat w ludziach.
Niepełne 5 dni maksymalnie zakręconych. Miały: dostać Norwegię w pastylce, zrelaksować się, uprawiać turystykę pieszą, poimprezować, mile połechtać kubeczki smakowe (kufelki również), nie przytyć przy tym (no może nie każda miała ten punkt programu odhaczony), wymienić się newsami na temat wątków biograficznych wspólnych znajomych, poopalać się, wogóle nie przejmować się pozostawionymi na pastwę losu (czyt. dzieci lub co gorsza teściów) mężów...
No i z grubsza plan został wykonany.
Postarałam się stanąć na wysokości zadania i zorganizować imprezkę pt. "Czego pragną kobiety." Jedynie Mela Gibsona nie udało się namówić do projektu.
Było wino, świeczki, śpiewał Robbie Williams i Frank Sinatra.
Chwila, moment i wylot.
Dziękuję dziewczyny, że chciało Wam się wsiąść w kosiarkę do trawy i zrobić tyle kilometrów tylko po to aby się ze mną spotkać.
Chyba się starzeję bo robię się sentymentalna.
Mam nadzieję, że pod powiekami została Wam Norwegia.
PS. Zapraszam znowu. Tylko muszę kupić lepsze subaru:)

wtorek, 13 lipca 2010

A zagląda ktoś tu jeszcze?
Jeśli tak, palec do góry