niedziela, 1 sierpnia 2010

Zew krwi.

Goście pojechali. Zrobiło się cicho. Żeby zagłuszyć ciszę włączyłam odkurzacz. Trochę pomogło, tęsknota na chwilę ustała.
Wrócił Kuba z pracy, pokręcił się po mieszakaniu i z braku lepszych zajęć zajął się wchłanianiem mango.
Po kwadransiku zaczął nerwowo krążyć i się drapać. Na pytanie co mu dolega, stwierdził, że trochę swędzi.
A papa smerf mówił, żeby nie jeść tego na co jest uczulony- pomyślałam sobie wracając do pasjonującej lektury (Księga est).
Za następną chwilę dał się słyszeć kaszelek.
Oho, zaczyna się! Wyskoczyłam jak z łóżka jak z procy i zastałam drapiący się obraz nędzy, rozpaczliwie walczący z zawartością pudła zastępującego apteczkę (tak naprawdę to pół apteki).
I tu... odżył we mnie duch zawodowy. Krótkie komendy: siad, dawaj rękę, nie dyskutuj... pierwsza żyła strzeliła (no cóż, zdarza się zwłaszcza, że zaczęły się zapadać), wenflon do wywalenia, teraz będzie z igły. Udało się poszło jak z płatka. Mam nadzieję, że przeterminowany deksaven nie zaszkodzi bardziej niż pomoże. Teraz do łóżka i adrenalina. "Stary może chcesz dosercowo, będzie jak w Pulp fiction?" Nie chciał.
Skończyło się na zewnętrznym, górnym kwadrancie pośladka. Wbrew obawom, nie bolało.
Trochę się obawiałam, że skończy się hercklekotami ale nie.
Krajobraz po bitwie prezentował się imponująco. Wszystkie leki rozwalone po całej kuchni, strzykawki, igły, apułki, wenflony- wszędzie. Na stoliku nocnym strzykawka z adrenaliną... I ten zapach świeżej krwi.
Ogarniając całość wzrokiem, w okolicznościach osiągniętego sukcesu (objawy się cofnęły) doznałam wielkiej tęsknoty za pracą. Uuuuuuu. W takich chyba okolicznościach powstają pieśni fado.
Oficjalnie powodem wstrząsu anafilaktycznego było mango (nie pierwszy raz), a ja sądzę, że to reakcja organizumu po wyjeździe gości.
Noc z czwartku na piątek minęła bez większych ekscesów.
Dobranoc.

Brak komentarzy: