poniedziałek, 26 lipca 2010

Goście, goście...

Jest sobota godzina 13.55 w drzwiach kuchennych pojawia się facet mówiący po norwesku, a z wyglądu mogący grać w zespole Kraftwerk, jest on znajomym gospodarzy domu. Dlaczego pojawił się?  Dlaczego o tej godzinie?
Przecież obiad nie gotowy, a miał wpaść za godzinę.
Nie szukamy winnych, pewnie standardowo coś się komuś pochrzaniło i wyszło jak zwykle. Będziemy trochę nadrabiać miną, przecież z góry wiadomo, że głodny nie wyjdzie.
Przystawka- lazania, i tu pada ostrzeżenie, że to dopiero początek. Potem kurczaczek w dwu wersjach, dwie sałatki, pieczone ziemniaki... Jak na faceta o tej posturze zaczynam się martwić czy mu nie zaszkodzi. Kopię Kubę pod stołem, że jeszcze deser został i jak mu zaszkodzi to będziemy sami musieli pierwszej pomocy udzielić. Zniósł dzielnie! Zuch chłopak. Udowodnił, że Norweg też potrafi.
Godzina 17.15 teraz my w gości. Standardowo spóźnieni kwadransik. Teraz to my pokazujemy na co nas stać. Torcik, winko... oblewamy kolejne poczęcie.
Godzina 21.00 nasza kolej na podejmowanie wędrowców strudzonych drogą. Zasiadamy do stołu biesiadnego.
Przyjechali dawno oczekiwani goście z Polski.
Ale to już zupełnie inna historia.

2 komentarze:

homik pisze...

Dobrze znów czytać waszego bloga!

Unknown pisze...

Fajnie, że fajnie.
Pozdrowaśki i zapraszamy do spotkania w realu.
A.