W piątek wzięłam się ostro do roboty, aby nadrobić braki w norweskim. Za niedługo następna lekcja a ja w lesie. Stworzyłam idealne warunki do pracy. Feng shui na stole (żeby uzyskać stan koncentracji), woda do picia pod ręką (żeby nie rozpraszać się chodzeniem do kuchni), Vivaldi do zajęcia prawej półkuli (żeby nie przeszkadzała lewej)... Otwieram ćwiczenia... Drrrryńńńń. Dzwoni komórka: "cześć jesteście w domu, wracamy z Polski i..." Tu standardowy scenariusz z wędrowcami, którzy z założenia nie chcą fatygować dlatego dzwonią w ostatniej chwili. I tak nie udało się mnie zaskoczyć, lata ćwiczeń i wyrzeczeń w podejmowaniu gośći zrobiły swoje. Zaplecze kuchenne to standard ale utrzymywanie stanu stałego poziomu entropii w salonie wymaga niejakiego wydatku energetycznego:)
Posiedzieli chwilę i dali odwrót. Zrobiła się godzina skałdania fen-shui ze stołu. Wrócił Kuba na obiad. Opwiadam mu o wizycie, bla, bla, bla...na co on niemalże się krztusząc. Aaaa... zapomniałem Ci powiedzieć, że za chwilę wpadnie się pożegnać A., która wraca do Danii. I chciała przedstawić nam męża.
Tak też się stało, z pożeganania w drzwiach zrobiła się kolacja.
Myślę, że stwierdzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu powinno być uzupełnione: a przechodzą przez Laerdal!
1 komentarz:
Niezły młyn, miałaś bardzo leniwy piątek, niemalże autostrada przez chałupę, tyle gości, hihi, pozdrówka
Prześlij komentarz